Wieści o płycie Nosound nie odbiły się zbyt wielkim echem na ArtRocku. Od wydania debiutanckiego albumu – „Sol29” – mijają już dwa lata, a o Nosound wciąż „nosound”. Cóż… Lepiej napisać coś późno niż później, zwłaszcza gdy jest o czym pisać, a Giancarlo Erra szykuje kolejne dzieło.
Nie tak trudno wywąchać tu duch wszechobecnego Stevena Wilsona. No-Manem pachnie tu na kilometr. Okładka - prosty napis, refleksyjna fotografia…O podobieństwie samych nazw już nie wspomnę. Dodaj do tego fakt, że Tim Bowness występował z bezdźwiękowymi Włochami i możnaby pisać recenzję bez wrzucania płyty na warsztat. Zapewniam jednak, że Erra to nie żaden kolejny, zwykły naśladowca, o których łatwo dzisiaj, jak o przeziębienie i warto zagłębić się w jego dzieło.
Początek może być trochę mylący. „Lata trzydzieste, lata dwudzieste…” Później jednak okaże się to pasować klimatycznie, zaś wszystko czego się spodziewałem (może i obawiałem…) odnośnie podobieństw stanie się potwierdzone. Pokrótce Nosound to pozornie mieszanka wczesnych jeżozwierzy i późniejszych „nie-ludzkich”. Ale, jak już napisałem, Erra to nie jakiś tam pierwszy z brzegu naśladowca . Mieszając inspiracje z własną wizją, stworzył coś nadzwyczaj dobrego, smakowitego i nie trącącego myszką. Naprawdę nie warto myśleć o podobieństwach podczas słuchania, tylko delektować się tymi wszystkimi melodiami.
Nie będę pisał oddzielnie o każdym utworze, bo przy tak spójnych muzycznie płytach to tylko bezsensowne kręcenie się w kółko. Ktoś tu chyba wrzucił ten album do mikrofali i nastawił ją na melancholię, smutek, tęsknotę, nostalgię. To wszystko z niej dosłownie promieniuje. Można by Erze zarzucić popadanie w sentymentalizm, tyle że Nosound to nie żadne popadanie, tylko głębokie w nim zanurzenie, zatracenie. A to jest różnica, która wiąże się z wielkim ryzykiem. To dość niebezpieczne postawić wszystko na jedną kartę i nie zarejestrować w ciągu godziny ani jednej wesołej, optymistycznej nuty, dźwięku. Prawdę mówiąc kiedy mam dobry humor staram się unikać Nosounda. Te wszystkie emocje napakowane jak Pudzian mogą udzielić się słuchaczowi i za bardzo wciągnąć go w ten klimat. Jednym słowem dołujący to album, ale nie powiem, żeby był to minus. Tym razem ryzyko się opłaciło.
Ja tu bla bla o bagażu emocjonalnym i innych dyrdymałach, ale z czym jest on niesiony? Na pewno z masą gitarowego grania, bardzo wyciszonego, czasem (na „Overloaded”, „Idle End”, czy „Hope Fot The Future”) akustycznego, multum klawiszowego tła i innych wszelakich dźwięków. Wszystko to łączy jeden przymiotnik – melancholijne. No i nie zapomnijmy wokalu Erry, który może na początku razić przez bardzo charakterystyczny włoski akcent. Całe szczęście przyzwyczajenie do niego nie przychodzi z trudem.
Niezwykle przypada mi do gustu „In The White Air” (zwłaszcza ten moment z prawie wykrzyczanym szeptem „Where the hell did you go?”), a jeszcze bardziej znakomite „The Moment She Knew", które jest w moim mniemaniu swoistą kulminacją kulminacji emocji. No i w końcu wiadomo gdzie powędrował duch „The Sky Moves Sideways”... Do mniej udanych kompozycji zaliczyłbym „Hope For The Future”. Z początku myślałem, że może to ze znużenia tymi gęstymi klimatami, ale przy ostatnim, tytułowym „Sol29” już czegoś takiego nie czuć, choć teoretycznie powinienem na tym najzwyczajniej zasnąć. Gdybym jednak zasnął, zbudziłoby mnie kilka minut później nie tak dalekie echo Vangelisa. I byłbym pewien, że to dalej sen i to jego piękniejsza część. Ukojenie zmysłów, rozładowanie nagromadzonych emocji. Błogość! Jakimś cudem optymistyczna w swoim smutku koda. Jakimś cudem swoją nudą nie nudząca. Obok czegoś takiego ciężko przejść obojętnie, a dla mnie to już praktycznie niemożliwe.
„Sol29” jako całość zasługuje na mocne 8 gwiazdek, ale za ten ostatni utwór jestem w stanie zapalić jeszcze jedną. Jakby każdy twórca potrafił inspirować się w taki sposób, to nie żylibyśmy w muzycznej erze klonów…