Pora na moją wakacyjną pozycję, dla której cofniemy się aż o 44 lata!
Lato, wakacje, słoneczko bezchmurne niebo, niebieskie morze i odkryte wdzięki pań… Chyba każdy ma jakąś swoją muzykę kojarzącą się z takimi widokami. I, zależnie od osoby, może się ona różnić diametralnie. To rzecz gustu, momentu poznania danych dźwięków i pewnego feelingu. Do mojego przypadku dodać trzeba jeszcze schorzenie zwane słabością do twórczości pewnego brazylijskiego gitarzysty. Oto, drodzy Czytelnicy, muzyka, która zawładnęła mną od pierwszego razu i niczym Rita Hayworth w Gildzie obwinęła wokół palca. I tak powraca każdego lata, żeby znów bawić się moimi uczuciami.
Oto Baden Powell de Aquino, mój absolutny numer jeden wśród gitarzystów ever, i jego album „Tristeza on Guitar”. Smutek na gitarze... To ma być moja wakacyjna pozycja? A tak! Na czas wschodów i zachodów słońca, czas bezchmurnego nieba, krótkich nocy… Do rozmyślania nad wszystkim z orzeźwiającym napojem w dłoni. Zawsze wtedy kiedy śpiew jakiejś piosenkarki, czy śpiewaka jest zbędny i niszczyłby tylko chwilę. Usiąść sobie w dzień, na słonku, w cieniu, czy też w krótką, księżycową noc i delektować dźwiękami, z których płyną dźwięki smutne, nostalgiczne, ale uroczo beztroskie zarazem. Czasem szybkie, z niesamowitą sekcją rytmiczną (legendarny Milton Banana), ale zdecydowanie częściej snujące się powoli, minimalistyczne. Pojedyncze dźwięki, które wyrażają więcej, niż setki słów. Wszystkie oczywiście wykonane na poziomie mistrzowskim.
Wystarczy tylko wsłuchać się w tę boską melodię Tristezy i pozwolić myślom cofnąć się w niebezpieczne rejony. Wystarczy zgasić wszystkie światła i powpatrywać się tam, gdzie patrzymy coraz mniej. Czy to w nas samych, czy w oczy ukochanej osoby… Taka Muzyka może obudzić w człowieku coś od dawna uśpionego, skrywanego głęboko w poczekalni życia. Niech, do cholery, ten płomień, który gaśnie w chłodne, monotonne dni obudzi się wreszcie! Poczujmy tę iskierkę radości, odwagi, beztroski, nostalgii, czy każdego innego uczucia, które drzemie gdzieś w nas w środku, a nie dajemy jej żadnego ujścia. Nie mamy czasu z dnia na dzień, żeby o nią zadbać. Czasem wystarczy prosta decyzja o podniesieniu pięciu liter z fotela, czasem powiedzenie sobie jednego słowa, czasem tylko kilka minut boskiej muzyki…
To niesamowite ile można przekazać za pomocą gitary, ale Baden Powell jest moim zdaniem niedościgniony pod pewnym względem. Który z dzisiejszych gitarzystów skomponowałby tak technicznie karkołomne rzeczy, a jednocześnie niezwykle przejmujące, pełne uczuć i po prostu obrzydliwie piękne? Nostalgiczne i ciepłe. Szybkie, choć nie gnające niewiadomo gdzie. Z pewnością Steve Hackett w swojej klasycznej postaci robi podobną robotę, ale nawet tak wspaniały instrumentalista i kompozytor jak Steve po prostu wymięka przy Badenie. To jest kosmos! Ten facet po prostu miał doskonałe wyczucie i zawsze poraża mnie to, jaką musiał mieć wrażliwość muzyczną. Niezależnie od tego czy słucham autorskiej kompozycji Powella, czy jego interpretacji czegoś.
Co stanie się z nami, kiedy już nikt nie będzie odrywał się od portali społecznościowych? Wiedzieli wszystko o wszystkich natychmiastowo, ale swój widok z okna tylko ze zdjęć? Czyżby nie było już więcej nastrojów, niż te, które możemy ustawić na statusie twarzoksiążki, itp.? Czy mamy wciąż zmniejszać swój zasób słownictwa, emocji i uczuć? Ciągle zmniejszać swoje potrzeby i godzić się na coraz większe ustępstwa? Później spojrzeć wstecz na swoje życie i uświadomić sobie, że odkrywanie wirtualnego świata zabrało nam więcej czasu. Bo chyba tylko to czeka moje pokolenie. Co my powiemy dzieciom naszych dzieci? I, co ważniejsze, trzymając je na kolanach, czy stukając w klawiaturę? Nie wiem jak Wy, ale ja nie chcę tego. Gdzie się podziewa nasza wrażliwość?
Jestem absolutnie świadomy, że melomanom lubującym się w twórczości wykonawców, którzy stosują wiele środków przekazu może się wydawać, że album z muzyką gitarową nie zapewni im wielu doznań, ale… Ech! Ale w obliczu tak cudownej muzyki, zagranej z takim sercem i wyczuciem może to tylko oznaczać hermetyczność. Nie da się o Powellu pisać tylko oschłymi superlatywami, ale chciałem chociaż troszeczkę przybliżyć Wam tę postać.
I jak to wszystko natychmiastowo blednie w konfrontacji z paroma niepozornymi dźwiękami. Puste słowa, film w TV, nowe fotki domu znajomego… Wszystko nagle przestaje być ważne, kiedy spędza się niecałą godzinkę w spokoju i muzycznej ciszy Badena. Życie robi się gorętsze, bardziej kolorowe i… I po prostu chce się żyć. Chce się zrobić coś niezwykłego ze swoimi 24-godzinami. Sprawić, żeby były godne zapamiętania, tak samo jak te utwory. Wywoływać takie uczucia i grać z takim uczuciem potrafił Baden Powell. Być może tylko On.
Posłuchajcie. Szybko odkryjecie, że to tylko wierzchołek cudownie gorącej góry lodowej…
Chciałem jeszcze coś tutaj napisać, ale starczy już tego komputera. Znów wzywa ta magia gitary, smutku na gitarze.