Na te „prog-metylowe” płyty brak mi już sił… Ile jeszcze potrzeba krytykowania, pisania i co gorsza słuchania, żeby w końcu zrozumieć, że „metal” i „prog” to niezbyt dobrana para? Przynajmniej w takim wydaniu, w jakim dane mi było tego słuchać. Ostatnio dochodziły do mnie tylko płyty zdecydowanie na nie. „Isolate” nie prezentuje się na ich tle tak źle. Mogłoby być jednak o wiele lepiej. Sęk ponownie nie tkwi w kompozycji, wykonaniu, tylko w braku rozwagi i umiaru. Pod tym względem świat powinien brać przykład z naszych, rodzimych zespołów. Riverside, czy nawet tak świeże rybki, jak Point of View wykazują się dużo większą rozważnością, niż wiele grup skandynawskich. Jest to muzyka dla muzyki, coś przedstawiająca, często wymykająca się szufladkowaniu. Na północy zaś muzykę (zbyt) często traktuje się jako:
a) popisy instrumentalne
b) zawrotne tempo do machania włosami
c) podkład do wrzasków
I nic więcej…
Nie mam nic przeciwko takiemu postrzeganiu muzyki, ale to pasuje do hasła „metal”, a nie „prog”.
Początek, w postaci „Darkned Mind”, nie przedstawia się najlepiej. Ma ciekawe melodie, bardzo zgrabną kompozycję, ale czy nie brzmiałby jednak lepiej mniej zagłuszony tym i owym? „Abyss” i „Wither” – podobny problem. Perkusja psuje po całości. Porównajcie momenty tryskające gitarowymi tappingami, bębnami, et cetera z pierwszymi minutami „Wither”. Można na czymś skoncentrować ucho, wsłuchać się. Niestety później wszystko się „rozkręca”.
„Sane No More”… Kiedyś Eric Idle powiedział w pythonowskim skeczu „Say no more!” Po przesłuchaniu tego mam ochotę powiedzieć „Play no more!”. Popis klawiszowy ściga gitarowy. I tak w kółko. Pierwsze okrążenie, drugie, trzecie – ile można? – czwarte, piąte – meta. Kto wygrał? Na pewno nie ja. Podobno słuchanie nieuporządkowanych dźwięków, takich jak te, towarzyszące „śniegowi” w telewizorze stają się, po jakimś czasie, największą torturą. Niestety taką torturą są dla mnie te niespełna cztery minuty.
Gdyby ta płyta była dualizmem muzycznym, to „Arrival of Love” byłoby rzeką Łabą. Znów, znów perkusja! Gdyby nie ona byłoby bjutiful. Niektóre zespoły powinny chyba powrócić do automatów perkusyjnych. Przynajmniej automat nie pragnie być ciągle widoczny i popisywać się, co jak widać jest głównym pragnieniem Trulsa Haugena.
Przekroczyliśmy rzekę, zostawiamy za sobą zacofany wschód i kierujemy się na zachód. Od razu natrafiam na coś, co bardziej do mnie przemawia. „Zero” to krótki, bardzo wyważony utwór. W końcu mamy okazję skupić się na głosie Eriksena, wsłuchać w niezłą melodię. W końcu jestem pewien, że w ogóle jest się na czym skupić! Takie mogły być cztery pierwsze kawałki bez problemu, ale czas na najdłuższy utwór. Zaczyna się, o dziwo, trochę w stylu Poets of the Fall. W połowie może znów jest za dużo tego wszystkiego, ale wyhamowali w porę i z czystym sercem mogę powiedzieć, że „Mouth of Madness” to bardzo udana kompozycja trzymająca fason. No i utrzymał się do końca. Dobre „From Childhood’s Hour” i jeszcze lepsze „Ultimate Sacrifice” – świetna zakończenie pod postacią mroku z pomysłem. Podsumowując - drugiej części nie brak energii, szybkości. Jest po prostu bardziej dojrzała, oczyszczona ze zbędnych fajerwerków, a przy tym efektowna.
Kolejny nierówny album, kolejny tak podzielony jakościowo. Odnoszę wrażenie, że płyty „prog-metalowe” robi się dzisiaj na zasadzie – pierwsza połowa dla długowłosych metalowców w glanach, a druga dla poszukiwaczy czegoś głębszego, niż bezmyślne naparzanie.Ta wydaje się być właśnie taką. Może tylko część druga nie jest „głęboka”, a po prostu lepsza. A pierwsza? Znajdzie adoratorów, nie tylko wśród „glanowców”, ale chociażby wśród lubiących hałas i ostentacyjne popisy:-) A „Isolate” jako całość? Pozostawiło mnie z bardzo mieszanymi uczuciami. Przydałoby się wyizolować co nieco…