Tradycyjne jak Wojtek o jurajkach, to ja o łiszbołnach.
„There’s The Rub” to piąta płyta w dorobku kapeli i pierwsza wydana po niemałych zawirowaniach w zespole. Wpierw kapela nie najlepiej zniosła krytykę płyty „Wishbone Four”, która z założenia miała być przeciwieństwem, poprzedniego krążka – „Argus”, który wywindował Ash na szczyt. Kiedy zdawało się, że wszystko wraca do normy po sukcesie koncertowego kolosa „Live Dates” (nota bene – jednego z najlepszych żywców ever), Ted Turner wymyślił sobie, że porzuci zespół dla jakiejś zołzy, która namówiła go do przyłącznenia się do pewnej sekty i ten jak to ciele podążył za nią do Peru w poszukiwaniu bliżej nieokreślonego mistycznego popierdywania.
Jego miejsce zajął Laurie Wisefield z grupy Home, która sukcesu nigdy się nie dorobiła. Innym nabytkiem był Bill Szymczyk – pochodzący z Michigan producent, który wkrótce wyciągnie za uszy The Eagles na muzyczny top.
Obaj jegomoście mieli dośc znaczący wpływ na brzmienie płyty, pierwszy z nich – idealnie się wpasowując w brzmenie zespołu, dodatkowo dając niezły zastrzyk kreatywności kompozytorskiej, a drugi – wyciągając najlepsze atuty zespołu, upiększając je na lekko ameykańską modłę.
Sześć utworów, wszystkie świetnie.
Najbardziej znana jest na pewno „Persefona”; piękna podniosła pieśń w rewelacyjnym uwypukleniem gitarowych partii (zwłaszcza w końcowe kompozycji). W jej cieniu (dość niesłusznie) stoi „Lady Jay” – lekko folkująca rzecz, lecz wcale nie ustępująca, ani kompozycyjnie, ani wykonawczo, a dramaturgii tutaj również nie brakuje.
„Silver Shoes”, „Don’t Come Back” i „Hometown” to z kolei świetne żywiołowe numery. W większości zdecydowanie nośniejsze od wszystkiego co do tej pory nagrali, ale przyznać trzeba, że wszystko zachowane tutaj jest we właściwych proporcjach; jest przebojowo, lecz bez przesady. Gitary również miło się panoszą jak zawsze u WA, ale bez zbędnego rzępolenia i nadmiernej ilości przygłośnych dźwięków.
Na koniec deser. „F.U.B.B” (skrót od Fucked Up Beyond Belief) to z kolei wymiatacz aż miło. Ten złożony (lecz nie przesdanie pokręcony) instrumentalny wygibas prowadzony w lekko jazz-rockowej manierze to absolutny popis warsztatowych możliwości zespołu. Wolno i leniwie się rozwijający, nabierający fajnego przyspiesznia na koniec. Aż proszący się o nieskończone improwizacyjne zabawy na scenie.
„There’s The Rub” jest (dość słusznie) uważany za jeden z najlepszych albumów w historii Wishbone Ash; stylowy, świetnie zagrany i wypełniony samymi dobrymi numerami.