Przyznam otwarcie, że dopiero przywołując ostatnio na naszych łamach zbliżający się koncert Wishbone Ash na Ino Rock Festival zauważyłem, że wśród ponad 6,5 tysiąca recenzji oraz kilkunastu tekstów o płytach grupy nie ma recenzji albumu Wishbone Four! Jak to możliwe?! Nieważne. Nadróbmy zatem szybko tę lekko wstydliwą zaległość…
Dla jasności. To nie jest najważniejsza, najlepsza i najpiękniejsza płyta Wishbone Ash. Dla mnie ma jednak wyjątkowe znaczenie i wymiar. Bo to od niej moja miłość do formacji stworzonej przez Powella i Turnera się zaczęła. Usłyszałem ją po raz pierwszy najpewniej pod koniec lat osiemdziesiątych, jak sądzę w jednej z audycji Tomasza Beksińskiego (choć nie dam się za to pokroić) a totalnym wabikiem była ballada Everybody Needs a Friend. Jako licealista szukałem wówczas swojej muzycznej ścieżki, lawirując gdzieś między Depeche Mode, Clan Of Xymox, The Cure i The Sisters Of Mercy. I kojące dźwięki tej cudnej kompozycji zachęciły mnie do poznawania brzmień bardziej złożonych, cieplejszych, dalekich od elektronicznego blichtru czy rockowego chłodu powyżej wymienionych artystów. Oczywiście rychło nabyłem sobie ów album na płycie CD (pierwsze europejskie wydanie z 1991 roku) i mając wówczas ledwie kilkanaście srebrnych płyt w kolekcji, „katowałem go do bólu”. W tym miejscu, tylko tak gwoli historycznego doprecyzowania dodam, że były to pierwsze lata płyt kompaktowych w Polsce. Dopiero w 1988 roku ukazał się pierwszy fonodysk (jak go drzewiej i rzadziej, dość zabawnie zwano) z rodzimą muzyką – zatem, kto je posiadał, był całkiem niezłym kozakiem.
Efekty wszystkiego co powyżej są takie, że płyta od prawie 30 lat dzielnie stoi na półce, do tego okraszona podpisem samego Andy’ego Powella (miałem przyjemność dwukrotnie oglądać Wishbone Ash na żywo). A sam album znam na pamięć, niemalże każdy dźwięk z niego płynący. Domyślacie się zatem, że wszystko co tu o nim napisałbym, byłoby obarczone skrajną, wychodzącą poza skalę, dozą subiektywizmu. Nie będę zatem dokonywał tu jakichś głębokich analiz (bo i sporo na tym świecie już o tej płycie napisano) i ograniczę się do uwag natury bardziej ogólnej.
Po pierwsze, musi mieć ona swoją siłę, skoro po jej wysłuchaniu „chciałem ich więcej i więcej”. Dzięki temu poznałem kanoniczny, wydany w roku moich narodzin Argus. Ale też znakomity debiut Wishbone Ash, czy też późniejsze Pilgrimage i There's The Rub. Pamiętajmy ponadto, że to ostatnia płyta Wishbone Ash nagrana w klasycznym, oryginalnym składzie (Andy Powell, Ted Turner, Martin Turner, Steve Upton), co, niejako proroczo, podkreślone zostało ich wspólnym zdjęciem zdobiącym okładkę.
Tak, jest to płyta pozbawiona w sporej mierze tego z czego zespól zasłynął. Nie mamy tu w lawinowych ilościach dwóch równoległych i przeplatających się ze sobą solowych gitar, tzw. twin guitars, które określiły ich brzmienie na lata. Brakuje trochę tych karkołomnych harmonii, finezyjnych tyrad albo tego „średniowiecznego dostojeństwa” (odnosząc się li tylko do albumu Argus). Mamy za to granie prostsze, bardziej stonowane, wyciszone, balladowe, oparte na akustycznych, niekiedy folkowych brzmieniach. Z drugiej strony, można to potraktować, jako próbę eksperymentowania, poszukiwania czegoś innego po genialnym Argus. I z perspektywy czasu to ogromnie szanuję.
Bo generalnie Wishbone Four to płyta pięknych, melodyjnych piosenek. Ballad urzekających swoją melancholijnością (Ballad of the Beacon, Everybody Needs a Friend, Sorrel i Sing Out the Song) ale i żywych rockerów czerpiących z bluesa (otwierający winylową stronę A, So Many Things To Say i inaugurujący stronę B, Doctor). Jest też żywy No Easy Road, w którym formacja wykorzystała po raz pierwszy dęciaki, i kończący całość nostalgiczny Rock'n Roll Widow.
Oczywiście „robotę robi” ponadczasowa ballada Everybody Needs a Friend, którą zawsze pragnąłem usłyszeć na ich koncertach, lecz niestety grupa dość konsekwentnie stroniła i stroni od jej grania (jak sądzę, ku rozpaczy sporej części… polskich fanów).
Cóż, więcej tu prywaty, niż merytorycznego podejścia. Już zresztą widzę te rodzące się w myślach sześćdziesięcio- i siedemdziesięciolatków komentarze: „ech, młokosie, jak ja zaczynałem słuchać Wishbone Ash to…”. Z drugiej strony, to byłoby nawet miłe i krzepiące… w roku mojego 50-lecia.