Dwa miesiące temu miałem okazję napisać parę słów o ostatnim, wydanym w 2011 roku, koncertowym wydawnictwie Norwegów, zatytułowanym London. Wybór nagrań z trzech ostatnich, bardzo udanych, albumów (rzec by można, prawdziwe The Best Of) pozwolił idealnie odświeżyć w mojej głowie ich twórczość. Spowodował jednak także i to, iż me nadzieje w stosunku do zapowiadanego już wtedy debiutu, stały się bardziej sprecyzowane. Mówiąc wprost – w związku z wejściem kapeli do Kscope - oczekiwałem nowego otwarcia, muzycznego skoku w bok w nowiutki, dźwiękowy rozdział.
I co? I nie doczekałem się. Rozczarowanie to chyba najlepszy wyraz opisujący moje odczucia po wielokrotnym już kontakcie z March Of Ghosts. Bo najprościej mówiąc, panowie stoją na nim w miejscu. Zapytam otwarcie: jak długo można utrzymać przy sobie słuchacza wabiąc go tylko – istotnie szczególną – atmosferycznością i nie wprowadzać do swojego grania znaczących zmian? A tak czyni Gazpacho. Oczywiście, jeśli ktoś ciągle lubi tak samo przyrządzoną „hiszpańską zupę” (mówiąc dosadniej – uwielbia, gdy zespół nagrywa wciąż tę samą płytę), tym albumem się nie rozczaruje. Bo otrzymuje na nim dokładnie to, na co czekał. Powolnie się rozwijające i snujące się w średnich tempach kawałki, okraszone zbolałym głosem Jana Henrika Ohme. Dodajmy do tego charakterystyczną przestrzenność i… mamy, wypisz – wymaluj, najtrafniejszy opis tego, co na March Of Ghosts artyści zarejestrowali. Gwoli ścisłości dodajmy, że tym razem odważniej poflirtowali z folkiem i to takim w celtyckich klimatach. Mary Celeste jest tego najlepszym, choć nie jedynym, przykładem.
Nie zmienia to postaci rzeczy, że w konsekwencji dostajemy, zlewający się w jedną muzyczną masę, album, na którym jedna kompozycja niepostrzeżenie przechodzi w drugą, niewiele się od niej różniącą. Trudno doprawdy tu cokolwiek wyróżnić. Tym bardziej, że nie udało się także panom z dobrymi melodiami. Najbardziej zagorzały miłośnik muzyki Norwegów będzie musiał przyznać, że kawałki nie ścinają z nóg na kolana i nie chwytają za serducho, jak to drzewiej bywało.
Ot, zrobiło Gazpacho płytę z muzyką towarzyszącą. Nie chcę powiedzieć, że od razu do obierania kartofli, ale parę mniej przyziemnych czynności mogłaby ona uzupełnić. Gdyż to także zdecydowanie prostszy od swoich poprzedników album, choć w warstwie literackiej Norwegowie ponownie otarli się o koncept, opowiadający o bohaterze spotykającym i wysłuchującym podczas jednej nocy opowieści przybyłych duchów.
Chwalili się artyści, że tym razem pisanie i nagrywanie płyty przebiegało wyjątkowo szybko i gładko (podczas jednodniowej twórczej orgii - jak to malowniczo i dosadnie wyraził się, zapowiadając album, gitarzysta Jon-Arne Vilbo). Może warto było jednak poczekać na bardziej intrygujące pomysły?