Bardzo lubiani u nas Norwegowie z Airbag powracają po trzech latach od wydania The Greatest Show On Earth z nowym albumem. Disconnected dokładnie jutro ma swoją oficjalną premierę i z pewnością przynosi muzykę, która usatysfakcjonuje dotychczasowych wielbicieli ich twórczości. Bo rewolucji stylistycznych ta nowa płyta absolutnie nie przynosi. Ale czy musi? Dla mnie Airbag to taki… Iron Maiden melancholijnego, Floydowego i przestrzennego progrocka. Jednym słowem, może i panowie ciągle grają to samo, niemniej robią to dobrze, ba, pięknie! I co najważniejsze – wydaje się, że są w tym wiarygodni i szczerzy.
Dzięki materiałowi promocyjnemu od wytwórni obcuję z tymi dźwiękami już od paru tygodni. I bardzo dobrze, bo początkowo Disconnected jakoś muzycznie do mnie nie przemówiło. Ot, kolejne snujące się i stawiające na zgrane klisze dzieło poduszki powietrznej. Z czasem jednak zaczęły docierać subtelne aranżacje i urokliwe melodyczne tematy, które dźwigają tę płytę.
Wiem, wiem, prochu od lat nie odkrywają i malkontenci mogą im zarzucać ewidentne klonowanie Pink Floyd. I pewnie sporo w tym będą mieli racji, wszak sympatyczni Norwegowie jeszcze w minionym wieku startowali jako klasyczny cover band ekipy Watersa. Mimo tego, choćby dzięki wokalowi Asle Tostrupa, słychać że to jednak oni. A i solowa gitara Bjørna Riisa, choć mocno Gilmourowska, bardziej czaruje niż drażni wtórnością.
Ładnie ta płyta jest zbudowana, bo rozpoczęta prawdziwym… killerem wykorzystanym do promocji. Killer, jak na nich, wyjątkowo buja od samego początku, by w drugiej części mocno się zagęścić, nabrać rockowego brudu i szorstkości i otrzeć wręcz o psychodelię. Kolejne Broken i Slave już zwalniają, zaczynają dominować charakterystyczne dla nich dźwięki akustycznej gitary w tle. Szczególnie drugi z nich uderza pewną sennością (i przez to dla mnie jest najsłabszym fragmentem płyty), jednak już Broken ma miażdżący gitarowy finał. Zresztą to samo można powiedzieć o Sleepwalker, z tym że końcówka tegoż przynosi wręcz gitarową tyradę krzyczącą na tle pachnących latami 70 – tymi Hammondów. 13-minutowy Disconnected jest prawdziwym opus magnum płyty. I to nie tylko ze względu na długość, ale przede wszystkim na formę. Początek kompozycji stylizowany jest na jeżozwierzowe klimaty, być może ze względu na wokal Tostrupa silnie tu przypominający ten Stevena Wilsona. Potem jest już chwilami arcyfloydowo, jednak liczne zmiany wątków nie pozwalają się nudzić i czynią z tego długasa, jedną z najlepszych kompozycji w ich historii! Po takim dictum kończący całość Returning musiał być spokojny i wyciszający. I taki jest, w sam raz na zgaszenie muzycznych emocji.
Cóż, piękny, choć trochę refleksyjny to album. Także pod względem literackim, wszak dotykający tematyki alienacji jednostki w społeczeństwie.