Podziwiam ich. Najmłodsi już nie są, w pewnym momencie prawie już o nich zapomniano i spisano na straty, sporo ich dotknęło (ten album nagrali ze swoim wieloletnim basistą, Neilem Pepperem, który w ubiegłym roku przegrał ciężką walkę z chorobą), a mimo tego im się chce. Chce im się grać i kombinować w, tak skostniałej już wszak, progresywnej formule.
Battle Scars, ich nowy studyjny krążek, nagrany po pięciu latach studyjnego milczenia, tylko to potwierdza. Grupa jest w formie. I to zarówno kompozytorskiej, jak i wykonawczej. Tak naprawdę, tym albumem, muzycy podtrzymują swoje muzyczne poszukiwania rozpoczęte w 1998 roku na krążku Following Ghosts, a później kontynuowane na ambitnym Year Zero. Tym razem jednak artyści nie tylko kontynuują, ale i wzbogacają wypracowaną przez siebie muzyczną formułę o kolejne zaskakujące elementy.
Powiedzmy najpierw o pryncypiach. Battle Scars to tak naprawdę siedem bardzo konkretnych (bez zbędnych dłużyzn) premierowych kompozycji, z charakterystycznym wokalem Nicholsona i - tradycyjnie już u nich – wyrazistą melodyką. Złośliwi powiedzą, że artyści dobili z długością krążka do 56 minut, dorzucając doń nową wersję klasyka Sleepers, trwającego prawie kwadrans. No tak, w ten sposób nowego materiału mamy niewiele ponad 40 minut… Z drugiej strony, już na wrzesień tego roku Nicholson i spółka zapowiadają… kolejny studyjny album zatytułowany Beyond The Realms of Euphoria, co raczej przeczy spiskowej teorii o twórczej niemocy. Wydaje się zatem, że grupa postawiła na umiar, uciekając od epatowania słuchacza długim i trudnym do przebrnięcia kolosem.
Najfajniejsza na Battle Scars jest umiejętność łączenia przez muzyków starego z nowym. I to w jakże naturalny sposób. Tym starym jest oczywiście progresywna forma, z charakterystyczną wielowątkowością, chwilową pompatycznością i częstymi zmianami rytmu. Nowoczesność reprezentują, coraz bardziej eksperymentalne, zabawy z elektroniką. Transową, zapętloną, niekiedy taneczną. Pod tym względem zabija dosłownie Seize The Day, w którym artyści pokazali swoje muzyczne wizjonerstwo, łącząc muzykę trance z rockiem. I co ciekawe, ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że jesteśmy w dyskotece, gdyż kompozycja ma po prostu rockowe jaja. A żeby było ciekawiej, na samym końcu kapela zaserwowała tak wzniosły chóralny finał, że maniacy neoproga powinni tylko zdejmować czapki z głów. To z pewnością jedna z najbardziej odważnych kompozycji w ich dorobku, a może i jedna z najważniejszych?
Wbrew temu co możecie sądzić po tych wcześniejszych uwagach, to płyta niezwykle gitarowa i mocna, z dużą ilością ciężkich riffów. Posłuchajcie zresztą Singularity, rozpoczętego syntetycznym rytmem i kosmicznymi klawiszami. W nim Galahad jest momentami wręcz progmetalowy. Sporo ciężaru dostaniemy też w krótkich Suspended Animation i Reach For The Sun. Faktem jest jednak też to, że we wspomnianym Singularity artyści potrafią ten ciężar stonować delikatnym, ujmującym refrenem. Czy to koniec niespodzianek? Absolutnie nie! W równie melodyjnym Bitter And Twisted elektronika zahacza o fusion z okolic Ozric Tentacles. A nie wolno zapomnieć o otwierającym całość numerze tytułowym, łączącym symfoniczny rozmach, zawarty we wstępie, z rockową werwą i agresją. To idealny numer na początek koncertów. A wspomniana nowa wersja Sleepers? Cóż, tu akurat panowie nowego pomysłu na kawałek nie mieli. Wydłużyli go nieco a on sam nabrał bardziej nowoczesnego, brzmieniowego szlifu. Odważna i udana płyta, z którą Galahad z pewnością nie drepcze w miejscu.