Trudno w obliczu ogromnej tragedii* pisać o muzyce. Choć z drugiej strony ta, która zazwyczaj ma zapewniać nam rozrywkę i zaspokajać intelektualne potrzeby, może nas również w trudnych chwilach dopełniać. Czasami wyciszyć, umożliwić zrozumienie…
Recenzja nowego albumu Phallus Dei jest tu dziś nieprzypadkowa. Bo ubiegłoroczny krążek „”A Day In The Life Of Brian Wilson” jest dziełem niezwykłym, wysmakowanym, pięknym i… smutnym. Jak ten czas biegnący wokół nas.
Historia zespołu, który swoją intrygującą nazwę zaczerpnął od tytułu pierwszego, wydanego w 1969 roku, albumu Amon Düül II, sięga 1988 roku, kiedy to Oliver St. Lingam wydał pod takim właśnie szyldem dwie kasety. Do płytowego debiutu formacji doszło jednak dopiero w 1991 roku, kiedy światło dzienne ujrzał krążek „Pontifex Maximus”, gorąco przyjęty w kręgach muzyki industrialnej. Ich styl, czerpiący z industrialu i gotyku, z czasem, na kolejnych albumach ulegał przemianie, zmierzając w kierunku eksperymentalnego, elektronicznego rocka. W 2003 roku wydali swój ostatni, przed długą przerwą wydawniczą, album zatytułowany „Osmose”, mieszczący remiksy kompozycji z debiutanckiej płyty „Pontifex Maximus”.
Po sześciu latach ciszy wrócili w wielkim stylu. „”A Day In The Life Of Brian Wilson” to tylko niewiele ponad czterdzieści minut muzyki i osiem utworów. Utworów? Prawdziwych przejmujących i bolesnych pereł uderzających z jednej strony prostotą i ascetycznością, z drugiej, pięknym smutkiem ubranym w nostalgię, mrok, niepokój i przestrzeń.
Rozpoczynający całość „Prologue: Dawn” jest tak naprawdę tylko krótkim instrumentalnym, bardzo ilustracyjnym wprowadzeniem. Jakże jednak niezwykłym. Takim pewnie musiał być, bo następujący po nim „Awakening” to pieśń cudownie wprost zinterpretowana przez gościnnie pojawiającą się na tym albumie kanadyjską poetkę i pieśniarkę, Clarę Engel. Jej bolesny wokal doskonale koresponduje z oszczędnie zaaranżowaną gitarą i wysmakowanymi klawiszami. Pojawiający się zaraz potem „Will You Come Now” rozpoczyna depresyjny i deszczowy wstęp. Za chwilę jednak wkracza wreszcie rytm. Monotonny, jednostajny, uzupełniony głęboką, mroczną elektroniką i oryginalną, niepowtarzalną barwą głosu, także gościnnie tu udzielającego się, Johna Walkera. Przez osiem minut tej kompozycji ogarnia nas trans, który każe nam trwać w tych dźwiękach i trwać… A my wcale nie chcemy ich porzucać. „Afternoon Music”, akustyczny w swoim wyrazie, instrumentalny drobiazg wybudza nas z tego letargu i wprowadza do kolejnego wokalnego popisu Clary Engel, tym razem na tle ambientowej elektroniki, uzupełnionej gitarą w stylu… flamenco. „The Boiler Room Party”, zainaugurowany jazzowymi dźwiękami perkusji, otwiera kilkunastominutowy rozdział pełen eksperymentów, psychodelii i industrialnego niepokoju. Ten ostatni jest szczególnie widoczny w „Journey To The Heart Of The Moon”, rzeczy z wolna się rozkręcającej i osiągającej swoje apogeum w najbardziej gęstym pod względem muzycznej faktury fragmencie płyty, gdzieś tak w siódmej minucie kompozycji. Kończący album „Epilogue: Dusk”, jest tak naprawdę krótką, półtoraminutową balladową repryzą, nawiązującą do „Will You Come Now”, także zaśpiewaną przez Johna Walkera.
Ta wielka muzyka czerpie gdzieś swoje źródło w kultowej wytwórni 4AD, dźwiękach Dead Can Dance, This Mortal Coil… Trudno przejść obojętnie obok tego albumu, trudno też wystawiać oceny. Bo wystarczy jej tylko posłuchać. Najlepiej teraz…