Nazwa kapeli, nawiązująca do imienia słynnego rzymskiego cesarza, może sugerować, że będziemy tu obcować z jakimś muzycznym szaleństwem, tym bardziej, że zdjęcie zdobiące tył pudełeczka ma prawo na coś takiego wskazywać, ale… Nic z tych rzeczy panie i panowie. Nie powinna was także zwieść mroczna, jakby gotycko - doomowa okładka. Bo na mini-albumie biłgorajskiej formacji Kali - Gula znajdujemy po prostu kawałek solidnego rocka, stworzonego według dobrze znanego przepisu: „piękna i bestia”.
O samej kapeli rozwodzić się nie będę. Na jej, jeszcze niezbyt długą, biografię możecie zerknąć na profilu MySpace. Epka, którą trzymam w ręku, to tak naprawdę trzecia, mała promocyjna płytka, zapowiadająca pewnie, długogrający album. Nie miałem przyjemności słyszeć wcześniejszych dokonań zespołu, ale zdążyłem się zorientować, że muzycy poflirtowali na nich choćby ze skrzypcami.
Wróćmy jednak do wspomnianej „pięknej i bestii”. „Crucial Point”, opiera się na zgrabnym mariażu żeńskiego wokalu i ciężkiego, gitarowego grania. Nic to oryginalnego i pewnie niektórych, z gruntu już, zniesmacza. Bo żeby to fajnie zgrać, trzeba mieć na to pomysł i możliwości. A zdaje się, że Kali-Gula ma i jedno i drugie. Po pierwsze wokalistka - Yoanna Gulak. Ma, być może nieszczególnie rzucającą na kolana oryginalnością, barwę głosu, jednak jej możliwości wokalne są doprawdy znaczne. Potrafi zaśpiewać mocno i w wysokich rejestrach. A czyni to z dosyć dużą swobodą. Nie ustępują jej muzycy grając z pazurem i odpowiednim czuciem.
Nie ma tu nowatorstwa. Muzyka Kali – Guli mogłaby trafić do sympatyków włoskiej Lacuny Coil (tej raczej z ostatnich lat), czy naszego, troszkę ostatnio zapomnianego, Delight. Dodajmy do tego źdźbło progresywnego nalotu i gotyckiej melancholii a wyjdzie nam - jak znalazł - „kali-gulowa” muza. Bardzo melodyjna zresztą. Bo tych pięć numerów, zapisanych w 22 minutach „Crucial Point”, autentycznie fajnie wpada w ucho. Już rozpoczynający „Every Night” pędzi energetycznie do przodu i spokojnie może robić za openera każdego ich występu. Drugi „Paradise”, jedyny zaśpiewany w naszym ojczystym języku, z wyrazistym, prawie „funkującym” basem, przy dobrej promocji mógłby pohasać na nieco ambitniejszych listach przebojów. Jest w nim i romantyczna melodia i symfoniczne, patetyczne wręcz zwolnienie. Sporo dobrego klimatu wnoszą do całości instrumenty klawiszowe (tylko gościnnie (!!!) grający na nich Wojciech Maciocha). Posłuchajcie zresztą trzeciego w zestawie, balladowego, „Alone”, otwieranego intrygująco właśnie przez nie. W „Perfect”, gitarki, dla kontrastu z poprzednim nagraniem, koszą… perfekcyjnie, a w czwartej minucie robi się nawet jakoś… riverside’owo!. Na troszkę kontrowersyjny zabieg zdecydowali się artyści w ostatnim „No Way”, dorzucając autentyczną „bestię” w postaci męskiego growlu. Odbieram to raczej w kategoriach poszukiwań własnego „ja”. Czy w dobrym kierunku? To się okaże.
Spokojnie. Szału nie ma, niemniej słucha się tego bardzo przyzwoicie. Przyszła - w pełni profesjonalna - produkcja może pokazać ich, może teraz jeszcze skrywane, walory.