Trzeci album Strange Pop, czyli solowego projektu Michała Dziadosza, przynosi jego nieco inne spojrzenie na muzykę. Artysta, którego słuchacze poznali praktycznie dwie dekady temu w progresywnej formacji Iluzjon, przez lata kojarzony był z tą stylistyką. Zresztą, swoim powrotem do tworzenia i nagrywania muzyki, już pod szyldem Strange Pop, jakoś drastycznie nie odciął pępowiny od artrockowej formy. A jednak wydaje się, że kolejno na Ten Years Gone i 1979 – 1982 jego patrzenie na muzykę konsekwentnie ewoluowało, co znajduje wyraz na Urban Legends.
Płycie najbardziej odmiennej od dotychczasowych, najmniej artrockowej, za to chyba najbardziej subtelnej, ascetycznej, klimatycznej, melancholijnej i na swój sposób nostalgicznej. To co za chwilę napiszę, to ewidentny truizm, powielany zresztą często w recenzjach, ale to naprawdę muzyka do słuchania wieczorem albo – pisząc bardziej precyzyjnie - do nocnej jazdy po opustoszałym wielkim mieście, w którym nie ma już ludzi a świecą już tylko neony. Zresztą, można powiedzieć, że sam Dziadosz zaprasza odbiorcę do tegoż w kompozycji Disco, powtarzając jak mantrę dwa wersy: I'll give my music tonight, I'll give my music… Z drugiej strony, sam utwór może nieco zaskoczyć, szczególnie w pierwszej części, taką żwawą, „rozpikselowaną” elektroniką.
To generalnie jednak bardzo spójna, jednorodna i tym samym przemyślana płyta. Zaczyna ją All My Nights, jedna z najpiękniejszych i najbardziej reprezentatywnych tu rzeczy. Nuta pewnej oniryczności, stylowe refleksy funkującej gitary, unoszący się gdzieś nad wszystkim soulowy klimat i wyraziste, ciepłe basowe figury oddają ducha tej płyty, który później, w nieco innych formach i tempach (zawsze nieśpiesznych), powraca. Jak w The Child czy Wave Night. Instrumentalny Nocturnal Lifestyle, trwający prawie 13 minut i rozpoczynający się gitarową Floydową figurą a później oferujący iście ambientowe tła, jest najbardziej różnorodny i wielowątkowy, niewolny jednak od pewnej rytmicznej i mrocznej transowości. Jakże cudnie po nim wypada, także instrumentalna, miniatura Step Out Of The City, która urzeka mnie chyba najlepszym muzycznym tematem na całym albumie, nieco w stylu… słynnego francuskiego mistrza i pioniera muzyki elektronicznej. Wszystko kończy Splendid Solitude, po prostu ładna piosenka, której siła tkwi nie tylko w atrakcyjności refrenu, ale też w samym tekście.
Tej muzyki nie słuchałoby się tak dobrze, gdyby nie jej brzmienie. Ekstremalnie ciepłe, naturalne, delikatne, nienachalne, troszkę jakby nie z dzisiejszych czasów. Być może także dzięki niemu klimat tej muzyki w oddali przywołuje mieszankę brzmień No-Man, Nosound, czy Tima Bownessa.
Na koniec słowo o „zahaczonych” już w Splendid Solitude lirykach, które – jak sądzę – są dla muzyka równie ważne. Dziadosz nigdy nie był wielkim wokalistą, niemniej jego „lekko zmęczony głos”, uosabiający niejako doświadczonego życiem człowieka, idealnie oddaje emocjonalny przekaz albumu. Bo to bardzo osobista płyta. Do tego, w każdym prawie utworze, taka słodko-gorzka, łącząca trudną przeszłość z radością dnia dzisiejszego i pewną nadzieją. Jak w All My Nights, gdy Dziadosz śpiewa: wiele nocy mam za sobą, tak wiele burz w głębi duszy, ale i tak zaraz wie, że tym razem wszystko będzie dobrze. Podobnie jest w The Child, w którym śpiewa: kiedyś byłem małym, samotnym chłopcem, nic mnie nie uszczęśliwiało, nic nie przynosiło mi radości…, po czym wyraża swoją pewność, że dziś jest kimś zupełnie innym. Wspominałem o sile tekstu Splendid Solitude, który kończy płytę. Nieprzypadkowo. Bo jest w nim taka afirmacja życia. Tego tu i teraz. Cieszenia się każdą jego chwilą. Don't dream of the next life, cause time is just right now… to świetne motto dla tej płyty, które też jest mi bliskie. Może dlatego, że podobnie jak twórca tej płyty, jestem dzieckiem lat siedemdziesiątych?