To debiutanci zatem warto w kilku słowach ich przedstawić. Powstali w 2012 roku w Łodzi. Mniej więcej po roku swojej działalności nagrali zawierającą trzy utwory EP-kę Man In The Balloon. Mimo niewielkiego stażu mają już na swoim koncie kilka mniejszych, bądź większych sukcesów – występy w znanych klubach, zwycięstwa w festiwalach (choćby łódzkie Rockowanie), czy emisję ich muzyki w wielu stacjach radiowych. Zwieńczeniem dotychczasowej drogi jest ten oto, długo oczekiwany (dosłownie – jego premiera mocno się przesunęła) debiutancki krążek.
Słuchając Sunray mam ambiwalentne odczucia. Dlaczego? Bo oto rozkwita na naszym rynku kolejny ambitny zespół grający progresywnego rocka z pieczołowicie przygotowanym debiutem i z dużymi nadziejami. Zespół, który – obserwując li tylko sieć – zbiera mnóstwo przychylności to tu, to tam, które… pewnie nijak się będą miały do zainteresowania koncertami zespołu, czy recenzowanym tu albumem. Obym się mylił, obym trafiał kulą w płot z tym, być może zbyt rychłym, sądem, sporo jednak już takich zespołów i takich płyt przewinęło się przez nasz recenzyjny dział i znaczną ich część dotknęła owa "czarna wizja" przedstawiona powyżej.
Zacznijmy od pryncypiów. Panowie grają dosyć standardowego progresywnego rocka silnie osadzonego w ramach tej stylistyki. I choć piszą w zapowiedzi albumu, jak bardzo im zależy na tym, aby na płycie można było usłyszeć ich oryginalne brzmienie i styl „maze of sound”, trudno jeszcze mówić o jakiejś wyjątkowości. Dziewięć pomieszczonych tu kompozycji może nie powala długością (jak to bywa w progrocku), jednak praktycznie wszystkie są niejednorodne, wielowątkowe, zawierają zmiany tempa, ciekawe partie solowych gitar, czy instrumentów klawiszowych. Do tego są bogato zinstrumentalizowane (grupa wykorzystuje między innymi skrzypce, mandolinę, cytrę, czy buzuki a jej skład tworzy aż sześciu muzyków) i naprawdę ciekawie zaaranżowane. Do tego formacja ma dar pisania interesujących, zapamiętywalnych melodii. Nie można jednak zapomnieć o tym, że echa muzyki klasyków są tu wyraźnie słyszalne. Choćby w Mad Hatter, w którym klawiszowa figura ewidentnie pachnie wczesnym Marillionem, albo w najdłuższym w zestawie Last Sunray, w którym z kolei, gdy tylko panowie przyspieszają, delikatnie uśmiechają się do Genesisowego The Knife. To oczywiście nie jedyne tropy. Bo w tej samej kompozycji, pod sam jej koniec, gitara solowa tworzy lekko bluesowy klimat, a instrumentalny Trick Of The Witch potrafi być niezwykle ilustracyjny. Potrafią też łodzianie operować nastrojem i wyjątkowym klimatem. Ten słyszalny jest w wybranym do promocji albumu Forest, utworze z przejmującą linią wokalną i pewną wzniosłością. Także w warstwie literackiej Maze Of Sound kłania się na swój sposób charakterystycznej dla progresywnego rocka formule. Jak piszą muzycy, album przenosi odbiorcę w świat muzycznej magii, fantazji i groteski, która zderzy się z rzeczywistością. Zaklinacz Deszczu, Szalony Kapelusznik czy Tajemnicza Wiedźma rzucą na nas swoje zaklęcia. Dzięki albumowi Maze Of Sound będziecie mogli zajrzeć i przejść na drugą stronę lustra…
Cóż, zachęcam do… przejścia na tę drugą stronę, choć pamiętać warto, że ogromnych muzycznych zaskoczeń tam nie znajdziemy. Spotkamy jednak z pewnością zapaleńców, którzy kochają takie niebanalne granie i mają jeszcze czas na poszukanie własnego ja.