Dziesiąty album Poor Genetic Material nie przynosi jakiegoś ogromnego stylistycznego skoku w stosunku do ich wcześniejszych, niemałych już wszak dokonań. Niemcy konsekwentnie od lat uprawiają swoje muzyczne poletko nie wychodząc poza zaplecze progrockowej europejskiej elity. Tym albumem z pewnością potwierdzają, że - mimo wszystko - mają swój styl. Słuchając delikatnego progresywnego rocka, podkreślonego wyjątkowo charakterystycznym głosem Phila Griffiths’a, trudno ich z kimkolwiek pomylić.
A Day In June wydaje się albumem bardziej udanym od wydanego dwa lata temu dwupłytowego Island Noises. Przede wszystkim, artystom udało się uniknąć dłużyzn wyraźnie widocznych na wspomnianym albumie i tym samym nierówności materiału. Tym razem rzecz zamknęli w 53 minutach i w ośmiu równych, dobrych kompozycjach. Ponadto, podobnie jak na poprzedniku, postanowili zmierzyć się z konceptem opartym na znanym literackim dziele. W przypadku Island Noises była to Burza Williama Szekspira, tym razem jest to Ulysses Jamesa Joyce’a. Kapela postanowiła kontynuować współpracę z Martin Griffiths’em, znanym z formacji Beggars Opera, ojcem Phila. Jednak, o ile na wydanym dwa lata temu krążku udzielał się on tylko w recytacjach, tu jest drugim wokalistą, w trzech kompozycjach śpiewając z synem a w dwóch samodzielnie.
Wszystkie utwory na A Day In The June rozwijają się niespiesznie, operują przede wszystkim klimatem i nastrojem oraz w większości ładną, melancholijną melodyką. Całość inauguruje jedna z najbardziej udanych kompozycji w zestawie, rozpoczęta szumem morskich fal Martello Morning. Ozdobiona wygenerowaną partią żeńskiego chóru, mellotronowym tłem, pięknym gitarowym solo w lekko bluesrockowej odsłonie i partią fletu Pii Darmstaedter ma chwilami wręcz symfoniczny rozmach. Przy okazji - wspomniany flet pojawiający się także w innych kompozycjach (np. w Wisdom And Menace, Wandering Rocks, Oxen Of The Sun) jest prawdziwą ozdobą pomieszczonych tu utworów. Szczególnie w kończącym album – zaczętym prawie ambientowo – Yes, wypada znakomicie. Równie udana jest Nausicaa śpiewana przez Martina Griffiths’a z klawiszowym motywem przypominającym dźwięk marimby i eksperymentami z syntetyczną perkusją. Warto też zwrócić uwagę na podporządkowany smyczkowym tłom Wandering Rocks. Polecam też klasycznie neoprogresywną, prawie 10 – minutową, Ithacę, wielowątkową, z ładnymi wokalnymi harmoniami i zgrabnymi partiami solowej gitary już na samym początku.