Trzy lata po wydaniu A Day in June przypomina o sobie niemiecka formacja Poor Genetic Material. Jakoś tak zupełnie po cichutku, z dala od progresywnych salonów, w tym miesiącu miał premierę jedenasty już studyjny album tej pochodzącej ze Spiry – jednego z najstarszych niemieckich miast – grupy. Panom stuknęło już 15 lat istnienia, mimo to, w swojej muzycznej szufladzie, wielkiej kariery nie robią będąc – trzymając się sportowej terminologii – solidnym drugoligowcem.
I Absence najpewniej tego nie zmieni, choć jest płytą solidną, bardzo dobrze nagraną i brzmiącą. Do tego albumem utrzymanym w ich stylu. Nie powinno to dziwić, wszak materiał nagrał stabilny skład znany z ostatnich płyt formacji – przypomnę – dodatkowo wzmocniony ojcem wokalisty zespołu, Martinem Griffiths’em, znanym z grupy Beggars Opera.
Na Absence obcujemy zatem z klasycznie zagranym progresywnym rockiem, w którym królują rozbudowane, wielowątkowe formy i instrumentalne popisy. To jednak w większości granie bardziej stonowane i subtelne, niespieszne. Wyznacznikiem ich stylu jest tu na pewno utwór tytułowy, tu rozbity na dwie części otwierające i zamykające krążek. To w zasadzie półgodzinna suita mająca w sobie mnóstwo ilustracyjnych, wręcz ambientowych teł, ale też i szlachetnych partii fletu (tak charakterystycznego dla nich), za które odpowiada Pia Darmstaedter, Hammondowych podkładów i wszechogarniającego Floydowego klimatu (także lekko Gilmourowskiej gitary). Szczególnie druga część Absence może się podobać. Gdzieś w środku utrzymana w średnim, a jednak transowym tempie, jest bardzo dobrym punktem wyjścia do improwizacji. No i fanom progrocka może się podobać jej majestatyczny finał.
Jednak nie tylko takim graniem żyje ten album. Bo What If? ma dużo partii brudnej, surowej, brzmiącej silnie awangardowo gitary, żywe są też Chalkhill Blues z pulsującym, funkującym basem (w ogóle wyraziste partie basowe Dennisa Sturma są ozdobą płyty) i zaczęty ewidentnie po Floydowsku Absconded mający w refrenie duże pokłady rockowego luzu. Wszystko spinają rozpoznawalne partie wokalne Griffiths’ów lokujące się gdzieś pomiędzy… Twelfth Night, a Van der Graaf Generator. Dobra płyta, choć trafi pewnie głównie do koneserów gatunku.