Pamiętam, że początek mojej emigracji w Irlandii, obok ciężkiej pracy i przystosowania się do nowych realiów, polegał również na zaznajomieniu się z miejscową kulturą muzyczną. Nie zapomnę właśnie tego, że Rory Gallagher ma na Zielonej Wyspie status niemal kultowy, a każdy szanujący się sklep muzyczny w Irlandii musiał mieć w swoich zbiorach lwią część dyskografii tego urodzonego w Ballyshannon gitarzysty.
Drugim impulsem, który popchnął mnie do zapoznania się z jego twórczością był przypadkowo obejrzany w irlandzkiej telewizji fragment jego archiwalnego występu. Rzecz miała miejsce na jazzowym festiwalu w Montreaux w 1974 albo 1975 roku. Na scenę wyszedł facet o szczenięcej twarzy, ubrany w dżinsowe spodnie i dżinsową katanę. Ukłonił się. Był pogodny, uśmiechnięty, zapowiedział "Tattoo'd Lady" i zaczął grać. Po tym facecie było widać jaki jest rozelektryzowany świadomością, że za chwilę zagra, że zapewne, gdyby kamera pokazała zbliżenie jego twarzy, można byłoby dostrzec błysk w jego oczach. Od razu wyobraziłem sobie go jako dzieciaka, który nie ogląda się za dziewczynami tylko żyje muzyką, a gdy nie ma gitary przy sobie to nie wie co ma zrobić z rękami.
Dlaczego wybrałem akurat „Tattoo”? Dlatego, że według mnie to chyba najlepsza płyta w jego dorobku. Mówię „chyba” gdyż mimo wszystko dyskografia Rory’go utrzymuje dość wysoki poziom (jednymi wyjątkami są nijakie „Against the Grain” z 1975 i „Top Priority” z 1979 roku) i trudno wskazać jedną z płyt i powiedzieć: „właśnie ta jest najlepsza i oddaje całą esencję jedno muzyki”. Niektórzy mogą spytać, dlaczego nie wybrałem stonowanej „Rory Gallagher”, rozimprowizanej „Deuce” czy dojrzałej „Photo-Finish”. Otóż dlatego, że „Tattoo” zawiera elementy ich wszystkich, będąc wypadkową jego twórczości i w tych czterdziestu kilku minutach zawiera to z czego zasłynął i dzięki czemu zyskał status uwielbienia najzagorzalszych fanów.
Płytę otwiera „Tattoo’d Lady” – świetny początek, mocna, soczysta rockowa melodia. Drugi w zestawie, „Cradle Rock” powala i oszałamia riffem oraz pędem, którego utwór nabiera w kolejnej fazie. Ale to nic; posłuchajcie wykonania tego kawałka na koncertowej „Irish Tour’74” – tam usłyszycie wersję najzwyczajniej w świecie zwalającą z nóg. „20:20 Vision” jest krótkim akustycznym przerywnikiem przed ciągiem dalszym rockowej uczty. „They Don’t Make Them Like You”, „Sleep On A Clothes-Line” i zwłaszcza wah-wah’owy „Livin’ Like A Trucker” są kolejnymi zachwycającymi utworami: rewelacyjna, zapadająca w pamięć melodyka, fajny klimat. Rory w każdej z piosenek popisuje się nienaganną wirtuozerską techniką z zachowaniem umiaru i odpowiednich proporcji. Z tych dziewięciu utworów trudno wybrać ten zdecydowanie najlepszy. „Tattoo’d Lady” jest zdecydowanie najbardziej znanym, lecz osobiście postawiłbym na „A Million Miles Away” – mocną, rockową balladę z rewelacyjnie zbudowanym stopniowo klimatem i niesamowitym popisem gitarowym Gallaghera.
Myślę, że dla kogoś kto nie słyszał nigdy przedtem o panu Gallagherze, a jest zapatrzony w Hendixa czy Claptona, twórczość Rory’ego może być czymś ekscytującym i zaskakującym. Nie tylko „Tattoo”, ale i inne jego płyty są zapomnianymi nieco perełkami ukrytymi gdzieś na dnie ogromnego morza zwanego muzyką.