Rory Gallagher jest chyba jednym z najbardziej niedocenianych gitarzystów jacy stąpiali po tym świecie. Powalające ekspresyjne granie, niezwykle ciepły i charakterystyczny głos oraz – co nie bez znaczenia – kilka naprawdę świetnych albumów, które – jakimś cudem – trafiły w gusta i serca nie tak szerokiej rzeszy słuchaczy na jakie zasługiwały.
Ten irlandzki gitarzysta ma w swoim dorobku przynajmniej kilka świetnych płyt prezentujących jego możliwości sceniczne, z których „Irish Tour’74” jest jedną z najlepszych koncertówek wszechczasów (aż dziw bierze, że redaktor Kapała nie uwzględnił nigdy jej w swoim ‘Dokształcie Koncertowym’). Takie (wydane kilka lat później) „Stage Struck” jest nieco inne (czyt. nieco mniej spontaniczne), ale wcale nie gorsze. Nawet pośmiertne „Meeting With The G-Man” (nagrane dwa lata przed śmiercią), występ z festiwalu w Montreux, czy druga płyta z zestawu „Notes From San Francisco” to żywce na których młódź powinna się wychowywać, ucząc się koncertowego rzemiosła.
Dziś jednak będzie nieco inaczej. „The Beat Club Sessions” nie jest bowiem klasycznym koncertowym wymiataczem, lecz rzeczą z sesji telewizyjnych. Wydawać by się mogło, iż na tę okazję bardziej nadawałby się „Live In Europe” – w końcu to krążek z tego samego okresu. Jednak uznałem, że warto przybliżyć gawiedzi szerzej takie coś jak „The Beat Club Sessions”, chociażby z racji tego, że nawet będąc ograniczonym jedynie do możliwości studia telewizyjnego, a nie pełnowymiarowej sceny, Rory wciąż potrafił dać czadu.
Wspomniana rzecz to kilka występów z Bremy z okresu od maja 1971 do czerwca 1972 roku i obejmująca pierwsze dwa albumy Gallaghera, jeden dobry („Rory Gallagher”), a drugi świetny („Deuce”). Już chociażby ze względu na to można z góry założyć, że będzie cacy.
Zaczyna się od wymiatacza z debiutu; „Laundromat” brzmi nieco mocniej niż na płycie z fajną nieco szorstką i rozimprowizowaną solówką Rory’ego. „Hands Up” i delikatny „Just A Smile” też są odrobinie wydłużone. Luzacki „Sinnerboy” również brzmi świetnie.
W dalszej części to już albo klasyka z nieśmiertelnego (nagranego „na żywo, ale w studiu”) „Deuce” albo kilka rzeczy, które również znane są ze wspomnianego „Live In Europe”.
Są tu bowiem i mocarny „Used To Be” i rozpędzony „In Your Town” i nieśmietelny „Crest Of A Wave” (jeden z najlepszych numerów Rory’ego w ogóle). Powalają tracyjny blues „I Could’ve Had Religion” oraz brzmiący na podobny wzór (lecz jakby bardziej autorski) „Should’ve Learned My Lesson”, zachwycający swoją lekkością, będącą jakby przeciwieństwem dość skostniałych ram gatunku. „Tore Down” (klasyk Freddie’go Kinga) również ma moc. No i jest na sam koniec „Messin’ With The Kid” w równie wywalającym z laczek wykonaniu jak to z „Live In Europe”.
„Beat Club Sessions” to rzecz dość długa, ale nie nużąca przez chociażby sekundę. Brakuje może oklasków w tle tworzących wrażenie tradycyjnego koncertu to jednak najważniejsza jest muzyka i wykonanie poszczególnych numerów; jest to bowiem i moc i wirtuozeria i przede wszystkim ta naturalna energia, której nikt nie potrafił wytworzyć tak jak Rory grający na żywo.