Powinieniem porządnie dostać na garba. Dawno temu opisałem trzy płyty tego zacnego tria z Glasgow i przymierzałem się do czwartej... No właśnie, przymierzałem i nic więcej. Po latach czas nadrobić zaległości, aby w ArtRockowym archiwum pozostał ślad po wszystkich studyjnych wydawnictwach formacji Paula Buchanana.
„Peace At Last” z 1996 roku jest chyba najbardziej tradycyjną płytą zespołu. Mówiąc tradycyjną, myślę najprzystępniejszą. Wprwadzie ciężko nazwać muzykę The Blue Nile nie wiadomo jak ambitną, jednak krążek wypełnia zdecydowanie lżejsza zawartość, aniżeli poprzednie dwa studyjne wydawnictwa („A Walk Across The Rooftops”, „Hats”). Klawiszowe aranżacje poszły nieco w odstawkę, ustępując miejsca bardziej akustycznemu brzmieniu. Zresztą to nie jedyna zmiana, którą można zauważyć. Wiele z utworów nabrało bardziej swojskiego i - przede wszystkim - pogodniejszego charakteru. Żeby było śmieszniej Paul „Człek O Najbardziej Nostalgocznym Głosie Na Świecie” Buchanan również nie czuje się obco w takim repertuarze.
„Happiness” jest niespodzianką na samo otwarcie. W całość wprowadza nas wprawdzie ten niesamowity śpiew lidera The Blue Nile, jednak akompaniament gitary akustycznej (świetnie współgrający z klawiszowym tłem), a niedługo potem chóru gospel jest czymś nowym w repertuarze grupy.
Również kolejne pozycje zaskakują. „Tomorrow Morning” ma niezwykle prosty, ale dość pogodny rytm. Jednak dzięki śpiewowi Buchanana i delikatnym klawiszowym aranżacjom zespół wciąż pozostaje sobą. To samo można powiedzieć o przebojowym „Sentimental Man”; świetnie, prowadzony, niezwykle ciepły kawałek, nie mający jednak w sobie niczego z kiczu, czy tandety. Ot, The Blue Nile w nieco lżejszym wydaniu, ale mimo wszystko wciąż The Blue Nile. Podobne wydźwięki mają również „Love Came Down”, czy „Body and Soul”.
Wprawdzie pojawia jeden ewidentny kiks w postaci koszmarnie zaaranżowanego „Holy Love”, jednak dla równowagi otrzymujemy najlepszy na płycie „Family Life”. Cudowny, przepiękny i skromny utwór zadedykowany rodzicom Paula, przywołujący na myśl chociażby „From A Late Night Train” (z płyty „Hats”), czy „Easter Parade” (z płyty „A Walk Across The Rooftops”), będący jednocześnie zapowiedzią perełek, które otrzymamy 18 lat później na całkowicie autorskiej płycie Buchanana „Mid Air”.
Na koniec robi się nam znów nieco przebojowo („God Bless You Kid”), aby na finał zafunodwać nam „Soon”. Kolejny fajny kawałek, tutaj zdający się być czymś pomiędzy starym, a nowym. Owszem, jest lżej, ale z przewagą klawiszy nad akustycznym brzmieniem ze zdecydowaną dominacją tradycyjnej blunjalnowej melancholii. To jakby - zawarta między wierszami - zapowiedź tego co zastaniemy na następnej studyjnej płycie („High” z 2004 roku).
Wielu uzna „Peace At Last” za najsłabszą płytę The Blue Nile. Może i tak, jednak zaznaczyć w tym miejscu należy, że każda płyta zespołu podnosi tylko poprzeczkę kolejnej niezwykle wysoko. Tak więc, czy po dwóch pierwszych wydawnictwach latwo stworzyć następne, przynajmniej dorównujące poprzedniczkom? Ciężka sprawa. Jednak ogólny, niezwykle wysoki poziom tych zaledwie czterech płyt studyjnych grupy sprawia, że takie „Peace At Last” jawi, jako coś bardzo górnolotnego. Niejedna kapela może tylko pomarzyć o wydaniu czegoś chociażby w połowie tak dobrego jak ten omawiany dziś trzeci krążek tria.