Płytowej sagi zespołu The Blue Nile ciąg dalszy. Miałem plan przedstawiać je chronologicznie, ale ten mój niezbyt ambitny zamiar jakoś umknął mojej uwadze i pierwotnemu założeniu. Moją wymówką niech będzie fakt, że „Hats” jest mi nieco trudniej opisać niż debiutancki „A Walk Across The Rooftops” i ostatni (jak na razie) „High”.
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Pierwsza myśl przychodząca mi do głowy jest taka, że wszystkie cztery płyty zespołu trudno umieścić w hierarchii: od najlepszej do najsłabszej. Po prostu wszystkie są dobre i kierowałem się raczej zasadą: bliższe sercu.
Producent współpracujący z U2, Steve Lillywhite, nazwał pierwszą płytę zespołu „A Walk Across The Rooftops” najlepszym debiutem jaki słyszał w ostatnich pięciu latach. Niestety wówczas znów pojawiają się problemy z wytwórnią płytową; Linn Records zostaje wchłonięty przez Virgin i zespół, który na dobrą sprawę nie mający nawet menadżera, popadł w niełaskę systemu biurokracyjnego panującego u nowego wydawcy. Ponadto pojawiły się naciski „pójścia za ciosem” i nagrania szybko kolejnego, jeszcze bardziej przebojowego albumu. Zespół spędza kilka miesięcy w studiu, a efektów nagrań nie usłyszał nigdy nikt poza członkami zespołu, gdyż w wyniku frustracji zaistniałą sytuacją i efektami pracy pod ciśnieniem, panowie Buchanan, Bell i Moore najzwyczajniej w świecie spalili taśmy z nowymi piosenkami. Wówczas Paul wrócił do Glasgow i po odpoczynku zaczął pisać nowe utwory. Zrelaksowany i zadowolony z pozbycia się balastu pracy pod ciśnieniem tworzył zalążek płyty „Hats”, która ostatecznie ukazała się w 1989 roku.
„Hats” przez wielu fanów uznawana jest za najlepszą w dorobku płytę zespołu. Album wypełnia 7 jeszcze spójniejszych pod względem brzmieniowym utworów. Wprawdzie zabrakło na płycie nieco ambitniejszych utworów pokroju „From Rags To Riches” z poprzedniej płyty, ale w zamian Buchanan zaproponował jeszcze bardziej nastrojowe utwory z przepięknym „Let’s Go Out Tonight” na czele. Przebojowe „The Downtown Lights” czy “Headlights On The Parade” nie mają wprawdzie w sobie takiej dawki nośności co “Tinseltown In The Rain”, ale świetna melodyka połączona z odpowiednim zaaranżowaniem kompozycji (znów duża zasługa producenta Caluma Malcolma) sprawiają, że świetnie się ich słucha. Innym jasnym punktem albumu jest „From A Late Night Train” – utwór niemal bliźniaczo podobny do „Easter Parade” z poprzedniej płyty, ale kto wie czy nie piękniej zaśpiewany.
Jeśli już cokolwiek można zarzucić „Hats” to zbyt mało urozmaiconą różnorodność brzmienia. W tym przypadku słowo „spójny” niekoniecznie musi znaczyć „najlepszy”. Mam nieodparte wrażenie, że poszczególne utwory momentami zbyt „zlewają” się ze sobą i brakuje jakiegoś przerywnika. Całe szczęście, że w sam środek tego jednego wielkiego „zlewiska” wrzucona została taka perełka jak „Let’s Go Out Tonight”- utwór absolutnie wspaniały, cudowny; dla mnie jeden z najpiękniejszych jakie kiedykolwiek powstały.