„Oceany Cichych Włkań i Potężnych Ech”, czyli Eloy für dummies – odcinek 6
Płyta „Ocean” ma status pośród fanów niemal kultowy. Czy mniej, czy bardziej słusznie to już pozostaje kwestią subiektywnej oceny. Fakt pozostaje faktem, że ten wydany w 1978 roku krążek był dla Eloy takim przełomem jak „Ciemna Strona Księżyca” dla Floydów.
Przede wszystkim płytę przygotowano bardzo starannie. Nie chodzi nawet o stronę graficzną wydawnictwa (pędzla Wojciecha Siudmaka), ale o koncept i całą oprawę. Bębniarz Jurgen Rosenthal (niczym Neil Peart w Rush) używał łapek nie tylko do tłuczenia po garnkach, ale również do nabazgrolenia kilku zgrabnych tekstów, pobudzając wodze fantazji tu i ówdzie. Na warsztat poszła mitologia grecka i utopijna legenda Atlantydy.
Poprzez śpiew Bornemanna i melorecytacje Rosenthala grupa snuje opowieść o powstaniu Atlantydy, w której władzę dzierżyli potomkowie Posejdona i Klejto („Poseidon’s Creation”), o ukształtowaniu cywilizacji ukazującym, że mogą oni przetrwać jedynie w grupach czyniąc to współistnienie jako przyczynę rozwoju struktur dominacji, ucisku („Incarnation Of The Logos”), egoizmu oraz żądzy władzy („Decay Of The Logos”), a skończywszy na gniewie bogów i unicestwieniu wyspy przez wysłanie „boskiego pocisku” (co wywołać miało trzęsienia ziemii i potop według opisu Platona) z ukrytym happy-endem, że odłamki skał Atlandyty rozsypane po całej Ziemii mogą wzrosnąć ponownie dzięki ludzkiej mocy i ujawnić wszystkie tajemnice. Niemniej przesłanie zdawało się być uniwersalne; pomimo wymarzonych warunków cywilizacyjnych społeczeństwo skazało się samo na zagładę poprzez egoizm i chciwość, które zdominowały jego egzystencję.
Kiczowate, górnolotne? Dla niektórych może i tak. Jednak to przede wszystkim muzyka broni płyty, a nie jej liryczna oprawa.
„Poseidon’s Creation” to blisko 12-minutowa epopeja, pozostająca jedną z wizytówek zespołu. Mówię o tym z (być może) przesadnym sentymentem, zapewne dlatego, że był to pierwszy utwór Eloy, jaki usłyszałem w życiu, i do dziś pamiętam, jak te otwierające kilka minut wstrząsnęło moim kilkunastoletnim wówczas umysłem i wyryło w mojej pamięci nieusuwalne „szkody”. Było to jak guz, który siedzi w mózgu i czeka, aby się wylać i sparaliżować na amen. Tak jest ze mną. Niemal za każdym razem, gdy słyszę pierwsze dźwięki gitary, pulsujące tempo sekcji rytmicznej i wejście syntezatorów zastygam bezruchu jak wytresowany pies.
Jednak „Poseidon’s Creation” to nie tylko sam wstęp. Utwór ten należy rozpatrywać jako całość, z niepowtarzalnym klimatem, świetnymi partiami instumentalnymi i umiejętnie połączonymi ze sobą kolejnymi, płynnie przechodzącymi tematami.
„Incarnation Of The Logos” nie miał w planie wbić tak w glebę. Zaczyna się sennie i delikatnie z przeplatanymi wokalizami Bornemanna i recytacjami Rosenthala na tle zwiewego klawiszowego podkładu, by dopiero gdzieś w połowie po wejściu basu i bębnów nabrać bardziej żywego charakteru, okraszonego świetną partią klawiszową Detleva Schmidtchena.
„Decay Of The Logos” to również pierwszorzędna progresywna jazda z kilkoma ciekawymi - by momentami nie rzecz skrajnymi - przejściami i zmianami nastroju, jednak wieńczący całość „Atlantis' Agony At June 5th - 8498, 13 PM Gregorian Earthtime” zdawać się może punktem kulminacyjnym wydawnictwa.
Blisko 16-minutowy finał płyty ma bardzo przemyślany układ. Wprowadzająca zapowiedź Rosenthala, mroczny i złowrogi wstęp z niezapowiadającym katastrofy pasażem Schmidtchena (brzmiący jak zapowiedź kolejnego, normalnego dnia w mieście niczym hejnał mariacki), przechodzi w coraz bardziej wciągający i niemal psychodeliczny fragment z odliczaniem Bornemanna i świetną klawiszową partią, wieńcząc całość niezwykłym (zwłaszcza) perkusyjnym pędem.
„Ocean” był niezaprzeczalnym, niespodziewanym i spektakularnym sukcesem zespołu, nie tylko artystycznym, ale i komercyjnym. W Niemczech płyta wspięła się do 28. miejsca na liście najlepiej sprzedających się płyt, utrzymując się na niej przez ponad 14 tygodni. Do dziś płyta pozostaje u naszych zachodnich sąsiadów najlepiej sprzedającym się krążkiem jakiegokolwiek niemieckiego zespołu progresywnego w historii (uhonorowany zresztą swego czasu przez EMI). Poza tym grupa zaczęła odnosić sukcesy poza granicami kraju; wpierw m.in. we Francji, a potem (co zdaje się być oczywiste, biorąc pod uwagę tematykę wydawnictwa) zwłaszcza w Grecji, gdzie miała status megagwiazdy wyprzedając koncerty w największych halach w Atenach i Salonikach w przeciągu kilku godzin.
Sukces równie niespodziewany, co zasłużony. Wartość liczb osiągniętych na listach ma podwójne znaczenie, jeśli spojrzymy na metrykę płyty. Punk kwitł w najlepsze, nawet w Niemczach, a Eloy wkrótce stało się celem ataków miejscowej prasy w równie bezpardonowy sposób co Pink Floyd, Yes, czy ELP na Wyspach.
Jednak Bornemann i spółka nie dawali za wygraną... Więcej o tym już wkrótce.