Deep Space Nine (czyli hawkwindowy suplement koncertowy): odcinek 1 (z 5)
Jako, że dorobek koncertowy zespołu obejmuje kilkadziesiąt pozycji (w pewnym momencie chyba nawet Dave Brock stracił kontrolę nad tym wysypem mniej lub bardziej autoryzowanych wydawnictw i zapewne ostatecznie machnął na to ręką) i trudno byłoby opisać je wszystkie, postanowiłem wybrać kilka - moim skromnych zdaniem - najważniejszych. Głównym kryterium jakim się kierowałem był moment ukazania się omawianego wydawnictwa. Wybrałem te, a nie inne dlatego, iż podsumowywały one pewien okres działalności kapeli i były swego rodzaju cenzurką poczynań grupy dla konkretnych etapów jej kariery.
Tak więc zaczynamy od początku. Na piewszy ogień idzie „Space Ritual”.
Ten wydany w 1973 roku dwupłytowy album zyskał status kultowego, mającego stanowić esencję tego czym zespół był w tamtym czasie i co sobą reprezentował. Czy tak rzeczywiście jest? Czy aby na pewno jest to świadectwo tego czym Hawkwind był w rzeczonym okresie? Jakie jest zdanie samych fanów? Z odpowiedzią na to pytanie to mniej więcej tak jak z używkami muzyków zespołu w tamtym okresie: każdy ma swoje.
Osobiście się zaliczam do obozu sceptycznego, który tonuje te wszystkie peany na temat „Space Ritual”. Nie twierdzę, że jest to płyta zła. Na kolana mnie nie powaliła choć - muszę przyznać - ma swoje momenty.
Być może ma to związek z moją metryką i miejscem urodzenia. Otóż pojawiłem się na tym świecie dobre kilka lat po wydaniu omawianego albumu i na dodatek w kraju, który w wyniku podziału jałtańskiego znalazł się po jego gorszej stronie. Dlatego nie miałem przywileju „doświadczyć” Kosmicznego Rytuału na żywo, z całą tą otoczką złożoną z efektów świetlnych, szalonych melorecytacji (które połączone ze sobą stanowiły opowieść sci-fi autorstwa Calverta i Barney’a Bubblesa) , świdrującej elektroniki i zmysłowego tańca cycatej Stacii, wspomagając przy tym swoje zmysły percepcji różnymi (zazwyczaj nielegelanymi) substancjami. „Space Ritual” znam jedynie z zapisu dźwiękowego, który zapewne nie oddaje wszystkich wrażeń tego spektaklu i być może dlatego nie powinienem się brać za recenzjonowanie powyższego wydawnictwa. Jednak ktoś postanowił płytę wydać w formie audio więc zajmijmy się tym co wydobywa się z głośników.
Zarejestrowane tutaj występy z Liverpoolu i Londynu były częścią trasy promującej trzecią płytę zespołu „Doremi Fasol Latido” – wydawnictwo dość toporne i nierówne. Jak łatwo się domyślić większość materiału odegranego na żywo wypełniają kompozycje z tego właśnie krążka. Wprawdzie pojawiło się kilka nowych kompozycji („Born To Go”, „Upside Down”, „Orgone Accumulator”, „Seven By Seven”) jednak nie wnoszą one niczego lepszego i ciekawego do uzupełnienia „Doremi Fasol Latido”. Nawet pomimo tego, że „Born To Go” ma sporo moich ulubionych saksofonowych „szmerów” Nika Turnera, a „Orgone Accumulator” fajny - zajeżdzający bluesem - feeling to jednak na dobrą sprawę broni się jedynie „Seven By Seven”, który ma i fajne tempo i nieco mroczną linię melodyczną i dramatyczną wokalną interpretację (choć lepiej wypada – nieco inna - wersja tego utworu zamieszczona na kompaktowej reedycji „In Search Of Space”).
Jednak o dziwo materiał z „Doremi Fasol Latido” w wielu fragmentach wypada lepiej niż na płycie studyjnej. Koronnym przykładem jest „Lord Of Light”. Głównie dzięki „schowaniu” nieco topornego brzmienia gitary (zamiast tego świetnie wysunięty został „na wierzch” rewelacyjny popis Lemmy’ego na basie) staje się wreszcie utworem, którego da się wysłuchać w całości bez wyrazu grymasu na twarzy. Broni się również „Space Is Deep”, który pomimo swojej (w niektórych momentach) toporności zdaje się brzmieć bardziej wyważenie, aniżeli na płycie studyjnej (bardzo klimatyczna końcówka utworu). Gorzej niestety wypada już „Brainstorm” (punkoludy nie zdają sobie nawet sprawy, że swego czasu Jasio Zgniłek powiedział, że „gdyby nie „Brainstorm”, to nie byłoby Sex Pistols”, zapewne prafrazując lennonowskie „gdyby nie Elvis, nie byłoby Beatlesów”) z przyciężkawym gitarowym solem i prowadzonym bez ładu siłowym „garkotłuctwem” Simona Kinga.
Melorecytacje? Cóż, to już osobny temat. Są na pewno ciekawym przerwynikiem i wydają się być zabiegiem co najmniej zamierzonym. Wciśnięte pomiędzy, prowadzone w szybkim tempie, utwory są momentami wytchnienia zarówno dla słuchaczy jak i samych muzyków (tudzież dla technicznych, którym ręce mogły w międzyczasie ścierpnąć od przytrzymywania muzyków za paski od spodni; legenda głosi, iż stan odurzenia narkotykami nie pozwalał samodzielnie ustać Brockowi, czy Turnerowi na nogach). Ale znów... Zapewne inaczej odbierałoby się te fragmenty będąc w np. w Brixton Academy w grudniu 1972 roku...
Podsumowaując: „Space Ritual” jest pozycją, której poziom muzyczny może być kwestią sporną, jednak ukazywał w jakim punkcie zespół był w pierwszej połowie lat 70-tych. Był to swego rodzaju space-rockowy zaćpany Monty Python, który potrafił stworzyć niesamowity spektakl (nawet jeśli sami muzycy nie byli w pełni tego do końca świadomi) mający mimo wszystko swój klimat. Momentami zbyt toporny i zdający się nie mieć przysłowiowego ładu i składu, ale mimo to urzekający.
W następnym odcinku: „Live Seventy Nine”.
PS. Najbardziej rozpowszechniona reedycja kompaktowa (z 1996 roku) zawiera trzy dodatkowe utwory („You Shouldn’t Do That” oraz nieco zmienione „Born To Go” i „Master Of The Universe”), a najnowsza (z 2007) ponadto pełną wersję „Brainstorm” (oryginał z wydania winylowego jest - dość konkretnie - poucinany) oraz alternatywne wersje „Time We Left This World Today” i „Orgone Accumulator”.