Kosmicznej Sagi odcinek 12: Déjà Q*, czyli znów jest epicko.
"If Spock were here, he'd say that I was an irrational, illlogical human being for going on a mission like this....... Sounds like fun!" – Kirk
Nieuchronnie czas wolności na przepustce się skończył i kapitan ponownie skrzyknął swoją załogę, aby ta zameldowała się w dokach Federacji i wyruszyła na kolejną misję, na której drodze - jak się wkrótce okazało - stanął ponownie wszechmocny Q.
Oczywiście mówiąc o Q mam na myśli brytyjskiego pisarza science-fiction Michaela Moorcocka, z którym współpraca zaoowocowała kilkoma mniej („Sonic Attack”) lub bardziej udanymi („Warrior On The Edge Of Time”) albumami. W połowie lat 80-tych ponownie Hawkwind kolaborowali z pisarzem, tworząc concept-album, a na jego głównego bohatera obrano sobie Elrica z Melnibone, znanego z całej serii nowel Moorcocka.
Muzycznie zespół odzyskał świeżość, którą zdawał się zatracać na poprzednich dwóch albumach studyjnych. Płyta zabrzmiała bardzo nowocześnie i żywo, pozbywając się monotonności i toporności co niektórych kompozycji z „Choose Your Masques” i „Sonic Attack”.
Niezwykła motoryczność i nośność to pierwsze wrażenie, które się odnosi po wysłuchaniu całości. „Song Of The Swords” czy „The Sea King” to świetnie zagrane i nienagannie wyprodukowane przebojowe kawałki. Ciekawych instrumentalno-syntezatorowych fragmentów jest przynajmniej kilka; podobać się mogą „The Shade Gate” z pulsującym, niemal transowym klimatem i zgrabnymi gitarowymi frazami próbującymi się przebić w gąszczu klawiszowych dźwięków, czy „The Pulsing Cavern” z delikatnie budowanym niemal symfonicznym nastrojem i wciągającą partią gitary basowej.
Pewną nowością zdaje się być „Zarozinia”. Piękna, spokojna – niemal miłosna – pieśń, która pomimo swojej skromnej aranżacji niesie z sobą podniosły, melancholijny nastrój i wydawać by się mogło, że bliźniaczo podobny do niej „High Rise” z płyty „PXR5” z 1979 roku wypada w tym porównaniu bladziej niż proszek made in tesco przy tlenowym wybielaczu.
Kiksy? Powiedziałbym, że dwa... no, może półtora. O ile zupełnie nijaki „Elric The Enchanter” jakoś jeszcze się broni, dzięki fajnej zmianie tempa w środku utworu i ostatecznie wpasowuje się w brzmienie całości, o tyle już taki brzmiący niczym ZZ Top drugiej kategorii „Needle Gun” ze swoją popową linią melodyczną i mdłymi gitarowymi riffami drażni bardziej niż - będące efektem psychotycznego i nie mającym niczego wspólnego z rzeczywistością samozachwytu - mistyczne popiardywania Engela seniora o tym jakim to on był świetnym trenerem reprezentacji i jaką to jego dryżuna miała „duszę” (!).
Z wybijających się się fragmentów postawiłbym na wspomnianą „Zarozinię” oraz „Sleep Of a 1000 Years” z fajnymi nieco slide’owymi popisami gitarowymi w gdzieś w środku utworu, przywołującymi odrobinę ten fajny psychodeliczny, hawkwindowy klimat z początku lat 70-tych. Postawiłbym też na zamykający całość „Horn Of Destiny” ze względu na ciekawie prowadzony śpiew Brocka i sporo transowych i nieco improwizowanych wariacji.
Powstała dobrze przemyślana płyta, będąca w sumie jednym z bardziej spójnych wydawnictw w dyskografii zespołu. „Kroniki Czarnego Miecza” były tak naprawdę pierwszą pozycją w historii Hawkwind, na której tak pieczołowicie zadbano o produkcję, jednak ostatecznie wydawać się może, że nawet do przesady. Brakuje tutaj odrobiny tego szaleństwa, z którego zespół przecież słynął. Zamiast tego otrzymaliśmy produkt (jak na Hawkwind) dość wygładzony i dopieszczony, który pomimo wielu ciekawych fragmentów i zapadających w pamięć rzęsistych riffów, pozostawia niedosyt tym, którzy zachwycali się tą nieskrępowaną swobodą poszukiwań z najlepszych płyt z poprzedniej dekady.
W kolejnym odcinku: psy szczekają, ale karawana jedzie dalej...
*tytuł 61-szego (a 13-go trzeciego sezonu) odcinka serii „Star Trek: The Next Generation”, w której to postać Q pojawia się po raz kolejny (i zresztą nie ostatni).