Nie tylko płyta „Astra”, ale Asia jako zespół w ogóle jest traktowany przez prog-rockową gawiedź - delikatnie powiedziawszy - niespecjalnie życzliwie. Kwestia gustu, otwartości umysłu i samozaparcia. Dla mnie osobiście nie jeden neo-progowy krążek wywołuje cięższe palpitacje serca niż wydawnictwa Asii. Nawet „Astra”. Ponownie: rzecz gustu.
Gdy „Astra” się ukazała wszyscy zaczęli sapać, że nie ma Howe’a, że za plastikowe brzmienie itp. Cóż, moje podjeście jest inne; dla mnie Stefan nie był, ani wirtuozem gitary, ani jakąś wybitną osobowością muzyczną więc jego odejście znaczącą stratą dla zespołu nie było (tym bardziej, że kompozytorski wkład gitarzysty był - może poza pierwszym albumem - dość znikomy), a zarzut, że płyta brzmi jak brzmi... No cóż, jest połowa lat 80-tych więc krążek odzwierciedla czasy w których go nagrano. Pamiętam jak Wojciech swego czasu zripostwał mnie, gdy skrytykowałem produkcję płyty „Ra” przezacnego zespołu Eloy. Teraz te słowa wróciły do mnie jak bumerang. Reasumując: jakie czasy, taka płyta... To również tyczy się takiego tworu jak „Astra”.
Jeszcze a propos brzmienia. Nie oszukujmy się, z Geoffrey’a Downesa taki wyrafinowany klawiszowiec jak Putina prawdomówny i wielbiący pokój polityk, ale w tym przypadku jego efekty z pudełka idealnie wpasowywały się w muzyczną charakterystykę zespołu. Niezbyt wyrafinowanie, niespecjalnie kombinatorsko, ale przynajmniej (w miarę) efekciarsko. Zresztą tak się umiejętnie nadrabia/zaciera braki w warsztacie. To też trzeba umieć.
Muzycznie nie zmieniło się nic. Jest prosto, przebojowo. Może nie tak soczyście jak na poprzednich dwóch płytach formacji, ale jaśniejszych momentów jest więcej, niż tych co zaniżają poziom płyty.
Są - mający niezłego kopa - otwierający „Go” z przebojową linią melodyczną, świetnym śpiewem Wettona i fajnymi gitarowymi nagrywkami Meyera oraz równie mocny „Too Late”. Do tego pierwszego z wymienionych nawet powstał miły dla oka teledysk z ładną panią przebraną za robocika z okładki płyty. Jest „Voice Of America” - piękna, niemal podnsioła ballada, prawdopodobnie najładniejsza w dorobku zespołu. Wyróżnia się również zakręcony, mocniejszy, dramatyczny i zdradzający nieco ambitniejsze inklinacje muzyków „After The War”. „Rock And Roll Dream” jest nieco płytkim (chórki w refrenie i koszmarnie bezpłciowe brzmienie we wstępie na szczęście to tylko przysłowiowe ‘pierwsze koty za płoty’, z kolejnymi minutami utwór prezentuje się o niebo lepiej), ale w sumie całkiem udanym kawałkiem. Jest nieco mroczny, ale więcej niż znośny „Countdown To Zero”. Miło słucha się takiego „Hard On Me” nawet pomimo koszmarnie fanfarowych zagrywek Downesa w refrenie. „Love Now Till Eternity” może zrazić nieco kulejącym wstępem, ale na szczęscie kompozycja rozwija się na tyle ciekawie, aby pozostawić w pamięci coś więcej, aniżeli poczucie niesamku.
Jedyne kiksy to „Suspicion” i „Wishing”, dwa naprawdę pokraczne straszydła mogące działać na muzycznie uwrażliwione umsyły równie skutecznie jak opowieści o Babie Jadze na wyobrażnię kilkuletniego kajtka.
Płyta nie jest taka tragiczna jak jest powszechnie oceniana. Jako zachętę może posłużyć stwierdzenie, że Asia nagrała masę gorszych rzeczy zarówno z Wettonem w składzie (na dobrą sprawę nie tylko pół-premierowa „Now & Then” z 1990 roku, lecz również wszystkie wydane po 2008 roku tj. po reaktywacji oryginalnego składu) jak i z Payne’em (może jedynie poza „Aqua” i „Silent Nation”). Jendakże nie odniesienie do innych wydawnictw zespołu powinno być wyznacznikiem jakości płyty, lecz muzyka sama w sobie. Według mnie jest w miarę znośnie, momentami nawet przyzwoicie. Kawałki przebojowe, konkretnie zagrane, brzemienie (mimo, że plastikowe) dość spójne. Czegoż, więcej do szczęścia potrzeba?
Szkoda, że „Astra” przepadła, stając się gwoździem to trumny (na najbliższe pięć lat przynajmniej) zespołu (płyta bowiem kompletnie przepadła na listach sprzedaży - a co za tym idzie - promocyjna trasa została odwołana). Aż na taką dezaprobatę publiki bowiem nie zasługiwała (która nota bene niedawno „nagrodziła” zespół „zaszczytnym” miejscem w plebiscycie „10 zespołów, o których nie miałeś pojęcia, że jeszcze istnieją” na jednym z portali internetowych).
Troszkę szkoda, ale „Astrę” wciąż lubię.