Informacja o śmierci Keefa Hartleya przeszła przez świat niemal niezauważona. Pod koniec listopada zeszłego roku w wieku 67 lat z ziemskim światem pożegnał jeden z ciekawszych perkusistów, którzy przewinęli się przez słynne Bluesbreakers Johna Mayalla.
Jednak nie z pobytu u boku najsłynniejszego białego bluesmana powinniśmy go pamiętać. Po odejściu z Bluesbreakers, Keef bardzo szybko sformował własną kapelę i postanowił działać na własny rachunek. Ba, kilka miesięcy później wystąpił nawet w Woodstock, jednak osobnik nadzorujący pracę nad dokumentem upamiętniającym ten wiekopomny festwial - najwyraźniej nie należał do najbardziej rozgarniętych i - nie raczył zarejestrować na taśmie filmowej występu zespołu tego pochodzącego z angielskiego Preston perkusisty, gdyż zapewne uznał, że nie jest on warty nawet kilku kadrów. A szkoda, bo moglibyśmy być świadkami poznania początków kapeli, która uraczyła muzyczny świat paroma – więcej niż przeciętnymi – albumami.
Dlaczego akurat zabrałem się za czwarty longplay zespołu - „Overdog”, a nie debiutancką i uznawaną za sztandarową pozycję w dyskografii grupy, debiutancką „Halfbreed”? Myślę, że dlatego, że pomimo zbieżności stylistycznej obu pozycji, „Overdog” jest płytą nieco bardziej przystępną. Utwory oparte na ciężkich i wolnych bluesowych schematach, które charakteryzowały główną zawartość „Halfbreed”, zostały zastąpione luźniejszymi kompozycjami, takimi jak chciażby otwierający całość „You Can Choose” z kojarzącymi się z Blood, Sweat and Tears partiami sekcji dętej i przebojowym rytmem. Podobnie jest w „Plain Talkin’”. Soulowy rytm, linia melodyczna kojarząca się bardziej z The Supremes i Jamesem Brownem, aniżeli z klasyką blues-rocka. Jednym słowem: Motown pełną gębą. Owszem, na debiucie też takie inklinacje się znalazły (że wymienię chociażby rewelacyjny „Sinnin’ For You”), ale chyba nie na taką skalę jak w omawianym tutaj przypadku.
Nieco amitniej jest za to w połączonych tematach „Theme Song/En Route/Theme Song (Reprise)” gdzie otwierający motwy oparty na delikatniej - niemal hiszpańskiej - partii gitary i fletu (przywodzący na myśl nieco słynne „Children Of Sanchez” Chucka Mangione) przechodzi płynnie w ostrzejszy, szybszy fragmenty z lekko funkującą gitarą i popisowym solem właśnie fletu oraz jazz-rockową solówką klawiszy.
Tytułowy „Overdog” ma ciekawą (nieco psychodelicznie ‘rozmiękczoną’) partię gitary we wstępie. Potem znów jest bardziej soulowo (zwłaszcza w linii melodycznej), jednak w środku wciśnięte zostało fajne ‘purpurowe’ solo na organach Hammonda nadające całości znów zdecydowanie bardziej rockowego charakteru.
Dla mnie jednak hitem jest „Roundabout” z niesamowicie rozpędzoną partią instrumetów perkusyjnych rodem z najlepszych płyt Osibisy i latynoskim klimatem mającym coś z krążków Carlosa Santany.
Zaskakujące jest to na płycie zespół całkowicie wyzbył się swoich bluesowych korzeni. Nawet zamykający „We Are All The Same” może wprawdzie kojarzyć się z dokonaniami Erica Claptona, jednak po bliższym wsłuchaniu się dochodzimy do wniosku, że ostateczne kawałek ten zdaje się być bliższy Blind Faith, czy The Band (którym swego czasu popularny Slowhand był strasznie zafascynowany), aniżeli The Yardbirds czy Cream.
Dziwne wrażenie się odczuwa podczas odsłuchiwania płyty takiej ta, gdy dowiaduje się o śmierci jednego z muzyków. To troszkę jak zapalenie świeczki ku pamięci zmarłego... Chyba często dopiero po tym jak uzmysłowimy sobie, iż muzyk nigdy więcej nie zagra już żadnego dźwięku, zdajemy się doceniać to co dotychczas nam dał. A Keef Hartley Band swoimi płytami uraczył sporą dawką radości. Chociażby dlatego warto było napisać kilka słów o tym wydawnictwie.