“To hałas”. Taki komentarz usłyszałem od mojego znajomego wieki temu, kiedy to przekazał mi kasetę magnetofonową na której nagrał mi debiutancką płytę Edgar Broughton Band. Po wysłuchaniu całości pomyślałem sobie: „całkiem ciekawe określenie na tą niecodzienną mieszankę rocka, psychodelii i bluesa”.
Były to dawne czasy w których odtwarzacz płyt kompaktowych nie był urządzeniem tak powszechnym w każdym domostwie jak teraz, a internet dopiero raczkował. Tak więc zarówno o piratowym ściąganiu plików jak i wyszukiwaniu informacji o mniej znanych zespołach były marzeniami tak odległymi jak wehikuły czasu i teleportacja. Miałem jednak to szczęście, że jednym z moich znajomych był pewien zapaleniec muzyki lat 60-tych i 70-tych, który lubował się w zamawianiu rzadkich płyt z najdziwniejszych zakątków świata. A jako, że te skarby były jego oczkiem w głowie i był on do przesady uprzedzony co do pożyczania swoich płyt komukolwiek, tak więc w grę wchodziło tylko podrzucanie mu kaset na które nagrywał mi co sobie życzyłem. Jednego pięknego dnia obok zamówionych przeze mnie pozycji na jednej ze stron Maxellowych 90-tek zrobił mi niespodziankę i nagrał mi płytę o przedziwnym tytule „Wasa Wasa” - nic nie mówiącej mi z nazwy - kapeli Edgar Broughton Band.
Pierwsze co przychodzi na myśl po wysłuchaniu płyty takiej jak ta to, że przełom lat 60-tych i 70-tych był jednym z najpiękniejszych okresów w muzyce rockowej. Swoboda poszukiwań i eksperymentów, a całość według zasady „im oryginalniej tym lepiej” były tym co charakteryzowało tamte czasy. Omawiany krążek jak najbardziej wpasowuje się w tą regułę. Jest sporo szaleństw i swobonego balansowania pomiędzy kilkoma gatunkami muzycznymi, dzięki czemu zespół trudno przyporządkować do konkretnej szufladki. To samo można powiedzieć o samej stronie wykonawczej wydawnictwa; bardzo dużo tutaj rozbudowanych gitarowych solówek, a ta dość luźna forma poszczególnych kompozycji i niesamowita świeżość grania sprawiają, że płyty – pomimo ciężaru gatunkowego – bardzo lekko się słucha.
Co na początek? Krążek zaczyna się od opartego na bluesowych harmoniach „Death Of An Electric Citizen”. Niby nic specjalnego, ale dorzućcie do tego surowe brzmienie gitary i wyciągnięty - do niemal groteskowej przesady – demoniczny śpiew Broughtona oraz stężoną dawkę szaleństwa rodem w płyt Jimiego Hendrixa, a otrzymacie miksurę wgniatającą w ziemię z siłą młotu udarowego marki Bosch.
„American Boy Soldier” jest chyba jednym z najbardziej oryginalnych protest-songów w historii muzyki rozrywkowej. Rozmowa przedstawiciela wojskowej komisji poborowej z - niezdecydowanym co do swojej przyszłości - młodzieńcem ma wiele elementów niemalże kabaretowych - zarówno jeśli chodzi o sam dialog jak i formę muzyczną - towarzyszących przebiegowi całej konwersacji. No bo czy na poważnie bralibyście utwór, który podparty jest wodewilowymi chórkami i pseudo-walczykową partią sekcji rytmicznej? A jednak - jak się okazuje - można coś takiego umieścić na płycie. Jak widać „Corporal Clegg” z „A Saucerful Of Secrets” Pink Floyd nie był jedną ironiczną odpowiedzią rocka psychodelicznego na rozpędzającą się machinę wojenną zachodniego świata (mowa oczywiście o wojnie w Wietnamie; zresztą według danych z końca roku 1968 wynika, iż był to okres w którym udział amerykańskich sił był największy w całej historii tego blisko 16-letniego konfliktu, na co wywołało kontrreakcję w postaci coraz to bardziej zmasowanych protestów społeczeństwa studenckiego i muzycznego przeciwko działaniom administracji Lyndona Johnsona i – jego następcy - Richarda Nixona).
„Why Can’t Somebody Love Me?” jest już z kolei rasowym hard-rockowym kawałkiem. Mocna gitarowa partia, znów mroczny wokal Broughtona, niesamowity pęd sekcji rytmicznej (zwłaszcza wymiatającego na ‘garnkach’ Steve’a Broughtona). Nie ma co; z tego numeru hektolitrami wycieka niesamowita surowość i spontaniczność.
Podobny, ale już bardziej psychodeliczny charakter ma „Neptune”. Niby to samo tempo i kaliber utworu jednak tutaj linia melodyczna brzmi zdecydowanie bardziej tajemniczo, przez co sprawia wrażenie niekontrolowanej wokalnej improwizacji.
Zresztą kolejne w zestawie utwory cechuje również niezwykła motoryczność. Zarówno „Evil” z demonicznymi i brzmiącymi niczym podśpiewywania opętanego szaleńca popisami lidera zespołu jak i nieco spokojniejszy „Crying” oraz (najbardziej zapadający w pamięć) „Love In The Rain” to świetne, rozpędzone kawałki z ciekawymi gitarowymi solówkami, niezwykłą ekspresyjnością sekcji rytmicznej i niekonwecjonalnymi popisami wokalnymi Edgara Broughtona.
Jednak dla wielu zamykający całość – i niemal epicki - „Dawn Crept Away” jest punktem kulminacyjnym płyty i najbardziej znaczącym jej fragmentem. Ten ponad 14-minutowy odjazd ma w sobie sporo z obłąkanego klimatu rodem z „The End” czy „When The Music’s Over” The Doors. O ile jednak stopniowe potęgowanie napięcia w przypadku klasyków tych ostatnich zostaje w przypadku Edgar Broughton Band zastąpione dość szybkim - i znanym z poprzednich numerów – tempem, o tyle dramatyczna interpretacja wokalna Edgara Broughtona ma w sobie już bardzo wiele śladów „szkoły” Jima Morrisona. Zresztą sam utwór charakteryzuje ten niesamowity psychodeliczny klimat, zdający się być wynikiem jednej wielkiej improwizacji i chaosu, mających jednak w sobie pewiem logiczny zamysł i ciąg muzyczny.
Edgar Broughton Band to jedna z tych wielu grup, które tworzyły muzykę niezwykle oryginalną (choć w tym przypadku mającą wielki dług wdzięczności wobec tria Jimiego Hendrixa), ale nie obdarowaną na tyle wielkim szczęściem, aby przebić się w gąszczu tych - prześcigających się w nieustannym zaskakiwaniu słuchacza - nowych kapel. Jednak ten pochodzący ze środkowo-angielskiego Warwickshire zespół pozostawił po sobie ślad w postaci kilku niezapomnianych wydawnictw, z których niehamowana swoboda tworzenia emanuje zwłaszcza z ich debiutanckiej płyty. „Wasa Wasa” to jeden z kolejnych zapomnianych pomników tamtych czasów, którego odkrycie - nawet po latach - sprawia niezwykłą radość...