Niedawne poczynania załogi Styx można śmiało zaliczyć do kategorii wynalazków „po co oni to – sobie i nam – robią”. Zespół skutecznie odcina kupony sławy (na szczęście więcej koncertuje niż wypuszcza nowych płyt), do tego niesnaski pomiędzy muzykami na pewno nie pomagały kapeli w karierze, a niezbyt eleganckie rozstanie z wieloletnim klawiszowcem i wokalistą Dennisem DeYoungiem – bliźniaczo przypominające finał przygody Jona Anderson z zespołem Yes – również położyło się cieniem na historii grupy*. Co więcej, sprawy poszły na noże do tego stopnia, że panowie Shaw i Young usunęli z oficjalnej strony zespołu wszelki ślad po byłym kompanie.
Aby już dopełnić obrazu zniszczenia wspomnieć należy o ostatniej płycie Styx, dziwnym wynalazku zatytułowanym „Big Bang Theory”, będącym wyjątkowo mdłym i koszarnym zestawem coverów przez który doprawdy ciężko przebrnąć.
Nagle ni z gruchy ni z pietruchy pojawiła się wieść o planowym nowym krążku z premierowym materiałem. Mniemam, że ta wiadomość mało kogo zeletryzowała, włączając mnie samego, ale cóż... „The Mission” się ukazało i tyle.
Panowie sobie wymyślili concept-album. No i super, tylko, że w przypadku Styx od strony muzycznej już wcześniejsze podobne rzeczy rzadko kiedy trzymały się kupy („Paradise Theatre”, „Kilroy Was Here”). Bardziej były to zbiory piosenek, którym towarzyszyła jakaś myśl przewodnia, aniżeli dokładnie przemyślana i spójna całość. „The Mission” odstępstwem tutaj od tej styxowej reguły nie jest.
Ta opowieść o podróży na Marsa w roku 2033 to ponownie zbiór – mniej lub bardziej efektownych – zazwyczaj prostych kompozycji.
O ile muzyczne miniatury nie brzmią tak najgorzej („Overture”, „Khedive”) o tyle część piosenkowa jest momentami dość nierówna, począwszy od balladowych fragmentów; „Locomotive” w linii melodycznej za bardzo stylizowany na coś pokroju Blackfield. To już lepiej prezentuje się „Radio Silence”, brzmiący zdecydowanie bliżej twórczości Styx z lat 70-tych, a „The Greater Good” jeśli śliczny sam w sobie. Bardziej żywiołowe numery też nie zawsze trzymają na tyle równy poziom, aby wyraźnie zadziałać na korzyść albumu. ”Hundred Millions Miles From Home” i rozpędzony „Gone Gone Gone” to zdecydowane plusy. Gorzej sprawy mają się z takim „Trouble At The Big Show” – prowadzonym troszkę topornie i jakby bez pomysłu, czy troszkę za bardzo stylizowanym na obecne czasy (choć w sumie niezłym) „The Outpost”.
Ciekawie brzmi za to pewna próba ucieczki w coś na wzór bardziej rozdudowanej formy muzycznej w postaci połączonych tematów „Time May Bend”/”Ten Thousand Ways”/”Red Storm” – niezbyt to spójne, ale melodycznie dość intersujące.
Muzycznie „The Mission” jest raczej produktem bez zarzutu, na poziomie zagranym, do tego charakterystyczne falsetowe chórki Younga i Shawa sprawiają, że album brzmi jak klasyczny Styx, tak więc w ogólnym rozliczeniu wstydu nie ma. Brakuje jednak tutaj kilku asów w rękawie, fragmentów zaprawdę zapadających w pamięć.
Jednakże ostatnimi czasy Styx miał u mnie na tyle niskie notowania, że nawet kilka nie najgorszych kompozycji uznaję za zwyżkę formy.
Stąd siedem gwiazdek dla „The Mission”. Bez naciągania.
*Dennis DeYoung, krótko przed rozpoczęciem trasy koncertowej zespołu w 1999 roku cierpiał na wirusowe zapalenie spojówek utrudniające mu widzenie i gdy poprosił o przełożenie trasy, koledzy pokazali mu środkowy palec i wymienili go na młodszy – lecz niekoniecznie lepszy – model.