Przełom lat 70-tych i 80-tych był dla muzyków związanych z tzw. rockiem progresywnym dość trudnym okresem. Moda na pogmatwane granie przeminęła, większość najważniejszych kapel nurtu, albo się rozpadła, ale przebranżowiła. Ci, którzy pozostali bez stałego zatrudnienia musieli jakoś spróbować odnaleźć się w nowych czasach.
Greg Lake, czyli 1/3 osławionego ELP nie opłakiwał specjalnie rozpadu zadłużonego po uszy tria, które przez ostatnie miesiące lat 70-tych trzymało się razem tylko po to, aby zbalansować rachunki i wyjść na zero. Zresztą miał solidne podstawy, aby patrzeć na solową karierę w różowych binoklach; w końcu miał na koncie jeden solowy hicior. Świąteczny, bo świąteczny i wprawdzie sprzed wielu lat, ale „I Believe In Father Christmas” sprawił, że Lake był kojarzony nie tylko jako jeden z muzyków pewnego zespołu, lecz również jako artysta solowy. A to dobry grunt pod start pracy na własne konto.
Niestety Greg (przynajmniej taka panuje opinia, że) troszkę przeliczył siły na zamiary robiąc z własnego zespołu mega-gwiazdę (do tego doszły niemałe koszty wypadów do Los Angeles, w którym to Lake szukał muzyków do swojego projektu zanim doszedł do wniosku, że lepiej mu będzie się współpracowało z Wyspiarzami). Debiut („Greg Lake” z września 1981 roku) przepadł na listach dośc bezdyskusyjnie, jego następca („Manoeuvres”) radził sobie jeszcze gorzej. Stąd dość zdroworozsądkowa decyzja, aby dołączyć do Asii na wakat zwolniony przez borykającego się z problemami alkoholowymi Johna Wettona (epizod zwieńczony zresztą słynnym występem w tokijskim Budokan i zgrabnym filmikiem „Asia in Asia”) celem podreperowaniem konta bankowego.
Osobiście jednak uważam, że solowa twórczość Lake’a z początków nowej dekady nie zasługiwała na taką bezduszność publiki. Może i pozycjami jakoś szczególnie wybitnymi nie były, ale jakimiś odrażającymi pokurczami również nie. Dlatego o drugiej z nich krótko i wspominkowo.
O ile „Greg Lake” generalnie trochę kulał i był w sumie dość nierówny, o tyle „Manoeuvres” mimo, że bardziej wygładzony – prezentował się znacznie lepiej.
Zaczyna się od numeru tytułowego; „Manoeuvres” to może i nie pałer „Nuclear Attack” z debiutu, ale jest fajna gitara, chwytliwy śpiew Lake’a i ogólnie bardzo przyjemnie.
Dalej jest wciąż miło i przebojowo bez specjalnych szaleństw („I Don’t Wanna Lose Your Lose Tonight”, „Too Young To Love”), ale tu i ówdzie nowocześnie i naprawdę na poziomie („Paralysed”). Do tego chwilami balladowo, mniej („Someone”, „Haunted”) lub bardziej („A Woman Like You”) kiczowato, lecz mimo wszystko miło dla uszu.
Na dobrą sprawą jedynym kiksem jest „Famous Last Words” – jedyny „obcy” utwór (autorstwa Chrisa Bradforda z The Heroes i Andy’ego Scotta z grupy Sweet), płaski i kompletnie bezpłciowy do tego (jakby na ironię) wybrany (niezwykle niefortunnie) na singiel promujący wydawnictwo.
Na szczęście to tylko przysłowiowy wypadek przy pracy, a odruch zniesmaczenia skutecznie tuszuje zwłaszcza wieńczący całość wydawnictwa „I Don’t Know Why I Still Love You” – piękna i lekko podniosła balladka. Nie oszukujmy się, nowe „Epitaph” to na pewno nie jest, lecz rzecz prezentuje się na pewno o wiele ciekawiej od akustycznych tworków, w których Lake się wyspecjalizował na obu częściach „Works”, gdyż jest tutaj nie tylko ujmująca melodia, lecz i – prosta, ale mimo wszystko ciekawa – aranżacja i dramaturgia.
Na dobrą sprawę płycie brakowało jedynie takiej fajnej efekciarskiej produkcji, która wyniosłaby krążek na troszkę wyższy poziom, gdyż kompozycyjnie albumowi nie brakuje absolutnie niczego, aby zawojować ówczesny rynek. Całość prezentuje się (w miarę) okazale, wprawdzie bez wypadów w progresywne rejony, ale pioseneczki są dość zgrabne i przyjmne w ogólnym odsłuchu.