Sam Mike Oldfiled stwierdził w jednym z wywiadów, że muzyka etniczna jest najbardziej szczera i najbardziej autentyczna w swoim wyrazie. Nic bardziej trafnego. Zresztą od każdego rodzaju muzyki wyrastającego z tradycji i skarbnicy narodów ciężko oczekiwać sztuczności. Historia, cierpienia, potęga uczuć oraz losy zwykłych i niezwykłych ludzi... Wszystko to wyśpiewane z niezwykłym ładunkiem emocji sprawia, że wiele odmian tzw. world music z różnych zakątków świata sprawia, że chłoniemy i przesiąkamy tą muzyką i tym dziedzictwem do tego stopnia, że chciałoby się stać cześcią tej kultury i tych historii.
Portugalskie fado nie jest w tym przypadku wyjątkiem. Z założenia wydawać by się mogło, że to prosta muzyka. Niby tylko śpiew i akompaniament zazwyczaj dwóch gitar. Niby „tylko”, ale dla mnie to „aż” jeśli do tego dołoży się ogromny ładunek emocjonalny.
Dlaczego akurat „A Flor Da Pele” Joany Amendoeiry? Nie jest ona pierwszoplanową gwiazdą nowego pokolenia fado, które od lat 90-tych zeszłego stulecia przeżywa w Portugalii swój renesans, ale właśnie do tej płyty wracam bardzo chętnie. Zawsze gdy ją słyszę wracam myślami do popołudniowych wędrówek po lizbońskiej Alfamie, popijania rumu z colą na tarasie widokowym kawiarenki Lost-In niedaleko Jardim do Sao Pedro de Alcantara czy wieczornych kolacji przy Rua Augusta. Nie ma co, Lizbona jest jednym z takich miejsc, które sprawia, że człowiek chce pozostać tutaj, czuć atmosferę tego miasta, a myśl o jego opuszczeniu przyprawia o najzwyczajniejszy w świecie, aczkolwiek niedający się opisać smutek. Niemal jak z pieśni fado...
„A Flor Da Pele” wypełnia 15 kompozycji, w większości dość krótkich 2-3 minutowych form. Właśnie „kompozycji”, gdyż zawartą tutaj muzykę trudno nazwać piosenkami. Proste gitarowe motywy mogą się wydawać złudne, gdyż fado jest typem muzyki, która mimo wszystko wymaga od słuchacza zarówno skupienia jak i odpowiedniego nastroju. Próżno tutaj szukać zapadających w pamięć chwytliwych momentów. Jednak po przesłuchaniu płyty pamięta się zarówno ładunek emocji jak i piękno poszczególnych linii melodycznych takich jak w otwierający płytę „Saudade por Canatar”. Nieskomplikowane akustyczne partie tak jak zachaczające momentami o blues „Fonte” czy muzykę barokową „Amor, o teu nome” pozostawiają dużo miejsca śpiewowi, a w przypadku Joany luka tak została bardzo umiejętnie wypełniona. Jej głęboki, ciepły i piękny głos jest głównym „aktorem” na tej płycie. Mocny, aczkolwiek nie „prze-eksponowany” i nie zagłuszający tych delikatnych i intymnych form jakie niesie ze sobą fado, łagodnie pokreśla niesamowity charakter poszczególnych kompozycji.
Sztuczność to ostatni zarzut jaki możnaby postawić płycie. Z płyt fado takiej jak to bije szczerość, prostota i bogactwo. Osobiście jednak przyznać się muszę, że kilka razy w niektórych momentach słuchania płyty łapałem się na tym, że oceniałem ten czy inny temat jako zbyt krótki i aż prosi się o rozwienięcie do dłuższej muzycznej formy. Z drugiej strony może to jednak być „zboczenie” fana rocka progresywnego rozmiłowanego w rozbudowanych utworach, który niemal każdą prostą muzyczną formułę rozciągnałby do kilkunastomintowych rozmiarów, pokomplikowaszy po drodze wszystko co się da...