Deep Space Nine (czyli hawkwindowy suplement koncertowy): odcinek 2 (z 5)
„Space Ritaul”, a „Live Seventy Nine” dzieli siedem lat. Trudno stwierdzić czy to „tylko”, czy „aż” jeśli chodzi o metrykę, ale na pewno dużo jeśli człek wsłucha się w zawartość obu pozycji. W tym przypadku to zespół będący w innym miejscu swojej podróży, z innymi ludźmi jednak z tym samym - nie dającym się pomylić z nikim innym - charakterem twórczości.
Na „Live Seventy Nine” zespół brzmi dojrzalej i bardziej „bogato”, aniżeli na swoim poprzedniku, choć tutaj – jak w przypadku „Space Ritual” – konkretnych wymiataczy również nie zabrakło. Mam na myśli przede wszytskim „Brainstrom” i „Master Of The Universe”. Pierwszy – krótszy w porównaniu ze studyjnym pierwowzorem – nie wypada tak topornie, a drugi... No cóż, to klasyka i nawet jeśli na żywo jest nieco „zapędzona” (jak na omawianym wydawnictwie) to jednak jest to kawałek, który podoba się zawsze (notabene, zresztą został doceniony ostatnimi czasy przez producentów Forda, ktorzy wykorzystali przewodni riff utworu w reklamie nowego modelu Ford B-Max). A „Shot Down In The Night” napisany jeszcze za czasów Hawklords*? Szybki, motoryczny i fajnie wpadający w ucho numer z rewelacynym tempem i świetną linią melodyczną.
Jednak o sile wydawnctwa stanowią bardziej rozbudowane utwory. Premierowy „Motorway City” jest odegrany niemal w bliźniaczo podobnej wersji do tej która ukaże się kilka miesięcy później na płycie studyjnej („Levitation”), co pokazuje, że zespół dopracowywał kawałek od dawna (i całe szczęście niczego już w nim nie zmieniał, gdyż efekt wyszedł doprawdy znakomity), będący zapowiedzią nowych, lepszych czasów dla zespołu.
Delikatnie rozwijający się i niemal transowy „Lighthouse” był okienkiem dla świeżo pozyskanego wówczas Tima Blake’a, który wcisnął tu nieco surowszą wersję tego utworu (oryginał znalazł się na jego solowej płycie „New Jerusalem”), której dodano bardziej rockowego kolorytu poprzez okraszenie jej partiami sekcji rytmicznej w drugiej części kompozycji.
Jednak prawdziwym killerem wydawnictwa jest „Spirit Of The Age”. Tutaj brzmiący zdecydowanie bardziej surowo, aniżeli na „Quark, Strangeness and Charm”, jednak mający w sobie niesamowitą moc, rosnące napięcie i niezwykłą dramaturgię stopniowaną głównie dzięki wokalnej interpretacji Harveya Bainbridge’a.
Rewelacyjna płyta koncertowa Hawkwind. Może i najlepsza. Szkoda tylko, że raptem 45 minut muzyki. Od czasu „Doremi Fasol Latido” (czyli płyty, którą zespół zakończył pierwszy okres działalności podsumowany podwójnym „Space Ritual”) ukazało się kilka ciekawych krążków, które miały całą masę utworów wartych usłyszenia w wersji live.
To praktycznie jedyny zarzut jaki można postawić „Live Seventy Nine”
W następnym odcinku: „Palace Springs”.
*tworowi Hawklords poświęcę kilka słów w szykowanym dziale „Hawkwind- alumni”