Clannad jest (przynajmniej na rodzimej Zielonej Wyspie) zespołem-instytucją. Ceniony, szanowany i stawiany na piedestał od muzyków, poprzez dziennikarzy na słuchaczach skończywszy.
Grupa przeszła długą i niejako krętą drogę podczas swojej kariery; zaczęło się od szantowo-folkowego przedsięwzięcia i włóczenia się po spelunach w Meenaleck, Gweedree i innych tego typu przez Boga zapomnianych metropoliach rodzinnego Donegalu poprzez sukces singla „Theme From Harry’s Game”, płyt „Magical Ring” i (zwłaszcza u nas) „The Legend”, skrętu w popowy mainstream w drugiej połowie lat 80-tych, aby zatoczyć koło i wrócić do korzeni oraz bardziej celtyckiego brzmienia na kilku ostatnich krążkach.
Máire jest z pewnością mniej znana od swojej słynnej siostry, choć jej solowa twórczość jest o niebo ciekawsza, głównie dlatego, że – w przeciwieństwie do Enyi - nie przekalkowuje ona z uporem maniaka swoich kolejnych płyt sprawiając, że brzmią one tak, że konia z rzędem temu kto potrafi odróżnić jedną od drugiej, lecz znajdzie się w jej solowym dorobku kilka smaczków*.
„Máire” to pierwszy solowy krążek artystki i chyba jeden z ciekawszych jakie ma w dorobku.
Jakiejś znaczącej odskoczni od ówczesnych poczynań macierzystego zespołu tutaj nie ma, by nie rzec, że momentami jest nawet jeszcze delikatniej i bardziej sennie („Cé Leis”, „I Believe”, Oró”). Nie brakuje również żywszych fragmentów; zachwyca chociażby niezwykle pulsujący „Against The Wind” ze świetnym tempem i rewelacyjnymi chórkami, czy niewiele gorsze „Beating Heart” i „Land Of Youth (Tir Na Nóg)” z miło rozpędzonym „Atlantic Shore” na finał krążka. Znajdą się tutaj również lekkie wypady w kierunku muzyki pop („No Easy Way”, „Voices Of The Land”, troszkę nijaki, aczkolwiek cudnie brzmiący „Jealous Heart”), takie jak chociażby kilku płytach Clannad , lecz tutaj takie fragmenty zostały niezwykle kunsztownie odegrane, nie drażniąc kiczem ani przez sekundę.
Całość – jak widać – jest w miarę urozmaicona. Co więcej na „Máire” na dobrą sprawę nie ma słabego numeru, takiego przysłowiowego kiksu – zupełnie zbędnego zlepka przypadkowych dźwięków. Album jest przemyślany, spójny i nawet przez chwilę nie nuży słuchacza.
* Zresztą po dziś dzień pamiętam jakim cholernym nietaktem popisał Artur Orzech jako konfenansjer podczas wieczoru „Barwy Świata” (czy jakoś tak to się zwało) w ramach sopockiego festiwalu gdzieś w drugiej połowie lat 90-tych, kiedy to występ artystki zapowiedział jako... „siostrę Enyi”. Chłopina kompletnie nie zabysnął, by nie rzec, że się zbłaźnił. Wszelki szacunek straciłem do niego chyba do końca życia.