Jeśli gdzieś mam doszukiwać się genezy „S.F. Sorrow” The Pretty Things to musiałbym zacząć poszukiwania od mieściny Liverpool, gdzie formuje się - powszechnie uważany za największy i nabardziej zasłużony historii w muzyki rockowej - zespół The Beatles. Czterech facetów wciśniętych w wykreowany przez wytwórnię image z ułożonymi dokładnie fryzurkami i z wyprasowanymi garniturkami zaczyna robić oszałamiającą karierę odgrywając kilka klasycznych standardów i tworząc całą masę dość (delikatnie powiedziawszy) niewyszukanych numerów. Do tego dochodzi podsycana przez wytwórnie i dziennikarzy muzycznych histeria, która przeradza się w manię, trwająca przez kolejne lata. Cóż, historia liverpoolskich „żuczków” przypomina do pewnego momentu powielane strategie tworzone dla celów promocyjnych „wynalazków” pokroju Backstreet Boys, Take That, Spice Girls i innych tego typów tworów. Jedyna różnica polega na tym, że o ile te wszystkie boys/girls bandy lat 90-tych umarły śmiercią naturalną („dziewczynce, która wyrosła z lalek podrzuca się idoli co wyglądają jak lalki” – słynny cytat autorstwa Mike’a Oldfielda pasuje tutaj jak ulał – „oczywiście kiedyś z nich też wyrośnie...”), nie pozostawiając po sobie nic więcej jak poczucie niesmaku i ślad na czarnej karcie historii muzyki, o tyle Beatelsom przydarzyło się coś w rodzaju przebłysku, oświecenia, znaleznienia się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie i trafieniu z odpowiednim pomysłem.
Po dzień dzisiejszy odnoszę wrażenie, że nie możemy się wciąż nasycić tymi wszystkimi „och-ami” i „ach-ami” nad domniemaną genialnością „Sierżanta Pieprza”; że to takie nowatorskie, ponadczasowe i znieniające światopogląd na wszystko dookoła („Ukazanie się Sgt. Pepper pamiętam jak dziś – ten pomruk zwyczajnego niedowierzania” – David Jackson z Van der Graaf Generator). Zgodzić się mogę jedynie w kwestii takiej, że na pewno jest to najlepsze wydawnictwo kwartertu z Merseyside. Również mogę przytaknąć opinii, że było to wówczas coś nowego. Owszem nowego, wskazującego kierunek dalszych poszukiwań, ale nie odkrywczego. Jakby nie patrzeć „Sgt. Pepper” to nic więcej jak zbiór dość luźno połączonych ze sobą piosenek, którym przyświeca jakaś dość niejasna wyższa idea, spinająca klamrą pewną całość, która – co nawet krytycy muszą przyznać (choć jest ich chyba niewielu) – mimo wszystko ma swoje momenty.
Niewiele ponad rok później na rynku pojawia się płyta, która na pewno swoje źródło miała w „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. The Pretty Things wykorzystali tę samą formułę, ale zrobili to o niebo lepiej.
„S.F. Sorrow” jest jednym z pierwszych przykładów czegoś co później ochrzczono mianem rock-opery. Jest fabuła - stworzona z połączonych tekstów poszczególnych utworów - jest muzyczna spójność i myśl przewodnia niosąca ze sobą jednak pewną różnorodność brzmień. Całość, od strony zarówno literackiej jak i muzycznej, zdaje się być kompletnym i dopracowanym koncepcyjnym tworem.
Strona liryczna albumu opowiadająca losy fikcyjnego Sebastiana F. Sorrowa wydawać się może nieco naciąganą (lub przynajmniej niektóre jej fragmenty) i zdaje się trącić myszką z perwspetywy niemal półwiecza od wydania płyty, jednak motywy zarówno antywojenne jak i poszukiwań siebie poprzez zbadanie własnej podświadomości oraz ostatecznej alienacji od zubożałego społeczeństwa (jakby przedsmak tego co 11 lat później Roger Waters uwypukli na niezapomnianej floydowej „Ścianie”) były jak najbardziej adekwatne do tamtych czasów. Niemniej dramaturgii samej opowieści odmówić nie można, a identyfikacja słuchacza z tytułowym bohaterem jest czymś co zapewne było zamierzeniem twórców, a w przypadku „S.F. Sorrow” jest stanem jak najbardziej mającym miejsce.
Jeśli mówimy tutaj o stronie muzycznej samego dzieła to po pierwszym przesłuchaniu nie sposób nie zauważyć ogromnej „psychodeliczności” brzmienia całości, która zastąpiła rhythm’n’blusowe korzenie grupy. Słychać to zarówno w charakterze konceptu płyty jak i brzmieniu poszczególnych kompozycji. Sporo tutaj najróżniejszego rodzaju instrumentalych wariacji, złożonych partii wokalnych, które pomimo swojej pozornej surowości sprawiają wrażenie niezwykłej złożoności, a do tego dopełnienie symfonicznego brzmienia całości „podparte” jest częstym wykorzystaniem melotronu.
Poszczególne utwory mają świetne melodie i zapadające w pamięć momenty, bardzo często oddające charakter liryczny kolejnych fragmentów historii jak np. marszowy rytm nadawany przez flet i werbel w antywojennym „Private Sorrow”, instrumentaly pęd i dramaturgia linii melodycznej w jednym z najtragiczniejszych momentów opowieści w „Balloon Burning”, delikatność podkreślająca smutek i rozpacz po śmierci ukochanej („Death”) i zadumę nad własnym losem („Loneliest Person”), czy (pozorny) nieład i chaos oddawaniu się tajemniczym praktykom voodoo (niemal etniczny w końcówce „Baron Saturday” – będący niemal bezpośrednim odniesieniem do Baron Samadi, słynnego haitańskiego pana podziemii i mistrza magii) i samej podróży wewnątrz własnej świadomości (końcówka „The Journey” przywołuje na myśl improwizacje rodem z „Interstellar Overdrive” Pink Floyd; to samo można powiedzieć o krótkiej awangardowej wariacji „Well Of Destiny”).
Całość pomimo pozornej mozaiki brzmień ma bardzo spójny charakter, a całość jest niezwykle fascynującą propozycją oddającego niespokojnego i niespełnionego ducha tamtych pięknych - pełnych poszukiwań – czasów.
Podejrzewam, że za pierwsze kilka zdań we wstępie posypią się nade mną gromy, a moja skrzynka e-mailowa zapełni się licznymi negatywnymi opiniami podwarzającymi zarówno moje komptetencje dziennikarskie jak i cnotliwość mojej matki, ale pomimo tego nadal uważam The Beatles za najbardziej przeceniany zespół XX-wieku. Niemniej hołd liverpoolskiej czwórce należy się chociażby za to, że „Sierżant Pieprz” wskazał kierunek nie tylko The Pretty Things, ale całej masie innych zespołów, które potrafiły rozwinąć ich idee.