Początek lat 90. był złotym okresem Nowej Progresji. Nagle dowiadywaliśmy się o istnieniu dziesiątek młodych zespołów progresywnych, pochodzących z różnych krajach i grających w różnych stylach, ale niezmiennie na wysokim poziomie. Ze szczególną radością odkrywaliśmy wykonawców starających się z maksymalną wiernością odtworzyć klimat i brzmienie złotych lat 70. (a nie, jak twórcy neoprogresywni lat 80., to brzmienie upraszczać i unowocześniać). Otóż w krótkim czasie w Szwecji pojawiły się aż trzy takie zespoły – osadzone bardzo mocno brzmieniowo w latach 70., inspirujące się głównie wczesnym i środkowym King Crimson, i wykorzystujące klasyczne progresywne instrumentarium z melotronem na czele. Przypomnijmy ich nazwy: Landberk, Anekdoten, Änglagård. Z tej trójki Änglagård był pierwszy – i najlepszy. Ich debiutancki album Hybris znokautował konkurencję, wygrywając niemal wszystkie plebiscyty na progresywną płytę roku – tak świeża była to muzyka, tak misterne kompozycje i porywające wykonanie (a w skład sekstetu wchodzili muzycy nie mający jeszcze dwudziestu lat). Niestety, zespół nie przetrwał sukcesu. Nagrał jeszcze jeden album studyjny, odpowiednio nazwany Epilog, i się rozwiązał. Nie wznawiane płyty osiągały horrendalne ceny na eBayach, i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek usłyszymy jeszcze nową muzykę Änglagård.
Przyznaję, że sam bez specjalnych emocji podszedłem do wiadomości o reaktywowaniu grupy w tym roku. Zbyt wiele takich reaktywacji było tylko odgrzewaniem kotleta, zbyt często nowa płyta była tylko bladym cieniem dawnej świetności. Nie miałem wielkich oczekiwań. Tymczasem... Viljans Öga brzmi tak, jakby w ogóle nie było tych osiemnastu lat przerwy. Jakby Epilog był wczoraj. Ok – zamiast sekstetu jest kwintet, nie ma wokalisty Torda Lindmana. W związku z tym wszystkie utwory są instrumentalne, ale przecież i na poprzednich dwóch płytach partie wokalne były akcydensem.
Natomiast wszystkie istotne elementy stylu Szwedów (naprawdę unikatowego i niepodrabialnego, choć znalazło się paru próbujących go podrobić) znalazły się na Viljans Öga. Kompozycje – rozbudowane, o zmiennym nastroju, umiejętnie dawkujące momenty burzy i wyciszenia. Brzmienie – głęboko zanurzone w tradycji rocka progresywnego, ale i skandynawskiego folku, wykorzystujące obficie melotron, gitarę akustyczną i flet. Flet Anny Holmgren jest w ogóle kluczowym instrumentem na płycie, prowadząc główną linię melodyczną (choćby w Ur Vilande) i wychodząc na pierwszy plan w licznych momentach wyciszeń, czy raczej budowania nastroju przed burzą. Poza bowiem Snårdom wszystkie utwory zaczynają się od spokojniejszych, wręcz bukolicznych fragmentów; ciężka artyleria wchodzi dopiero potem. Jednak nawet w partiach zdominowanych przez hałas gitary, basu i perkusji ich kanonadę łamie wejście fletu czy wiolonczeli, nadając karmazynowemu brzmieniu Szwedów zupełnie indywidualnego rytu. A wspomniany Snårdom jest chyba moim ulubionym utworem na płycie – po kilku minutach ze zgiełku wyłania się przepiękny pasaż gitarowy, będący głównym motywem utworu, i który później jest przetwarzany na gitarze akustycznej, flecie i wiolonczeli, aby na koniec powrócić w pierwotnej formie.
Trudno było wierzyć, że Änglagård wróci z uśpienia (Ur Vilande po szwedzku); ale tym bardziej trudno było marzyć, że po reaktywacji nagra płytę niczym nie ustępującą legendarnym już poprzedniczkom sprzed dwudziestu lat. Viljans Öga taką jest.. Powrót roku – i chyba płyta roku.