Od dawna była to najbardziej oczekiwana płyta polskiego rocka progresywnego. Gdy inni muzycy Collage współtworzyli różne projekty i nagrywali płyty solowe, Wojtek Szadkowski milczał – a przecież to on był autorem największej części repertuaru i niekwestionowanym liderem zespołu. Informacje o utworzonym przez niego projekcie wzbudziły więc zrozumiałe zainteresowanie, które dodatkowo podsycały starannie kontrolowane przecieki o kształcie artystycznym i personalnym nowego projektu. Gdy okazało się, że do Satellite przystępują: najpierw Zbyszek Bieniak, później Robert Amirian i Przemek Zawadzki, a w końcu Mirek Gil i Krzysiek Palczewski, stało się jasne, że Satellite będzie traktowane (niezależnie od intencji muzyków) jako, jeśli nie nowe wcielenie, to kontynuację Collage. A to oznaczało, że poprzeczka oczekiwań związanych z płytą ‘A Street Between Sunrise And Sunset’ została postawiona wyjątkowo wysoko.
Tu miejsce na krótką dygresję historyczną, bo jak się można było zorientować choćby na ostatnich „Obrazach z przeszłości”, wyrośli nowi fani, którzy nie wiedzą albo nie są w stanie sobie wyobrazić, czym było kiedyś Collage. Dla mojego pokolenia polskich progfanów jest to zespół absolutnie wyjątkowy. Pamiętamy do dziś radosne zaskoczenie przy słuchaniu „Baśni”, pamiętamy księżycowe sobotnie noce, długie oczekiwanie na nową płytę, a wreszcie ekstazę po jej ujawnieniu. ‘Moonshine’ jest klasykiem swego nurtu, jest jedną z tych płyt, która łączy w sobie wszystko to, co w rocku progresywnym najlepsze – wyrafinowanie kompozycyjne z troską o melodyjność, łagodność i optymizm z momentami napięcia. Nic dziwnego, że album spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem nie tylko w Polsce, ale i w całym progresywnym świecie, bez podziału na nurty. Tak, wtedy, gdy nie było jeszcze Adama Małysza, Collage stanowili czołowy polski produkt eksportowy – otwierając drzwi także dla innych polskich zespołów i przyczyniając się do wybuchu progresywnego boomu, jaki w Polsce w połowie lat 90. miał miejsce. Niestety – po wydaniu albumu ‘Safe’ Collage zamilkli na całe siedem długich lat. Podczas długiego niezmiernie oczekiwania na premierę albumu Satellite (płyta miała się ukazać już latem 2002) fani zadawali sobie więc dwa pytania. Po pierwsze: czy nowy szyld oznacza odcięcie się od muzycznej tradycji Collage, zmianę stylistyki? Po drugie – i ważniejsze: czy nowy projekt stać będzie na nagranie płyty porównywalnej choćby do ‘Moonshine’? Serce kazało wierzyć, że jest to możliwe, wrodzony sceptycyzm jednak przeważał szalę na drugą stronę. .
I oto wreszcie jest płyta, i już od pierwszych dźwięków nie ma wątpliwości – to jest typowa muzyka spod znaku Collage. Długie, rozbudowane utwory, przy pierwszych przesłuchaniach zdające się aż nadto pełne pomysłów – ale przy kolejnych wszystko znajduje swoje miejsce. Pełne rozmachu sola gitary, delikatne pasaże klawiszy, głos Amiriana, piękne melodie. I pozytywna energia zawarta w tej muzyce, którą zawsze tak w twórczości Szadkowskiego ceniłem – podobnie jak w twórczości jego mistrzów z The Beatles i Yes.
Płyta jest długa (ponad 72 minuty) i składa się z dziewięciu utworów, które dość wyraźnie dzielą się na dwie grupy: pięć utworów krótkich (od czterech do pięciu i pół minuty) i cztery długie (ponad dziesięć minut). Z tych pierwszych najlepsze wrażenie robią: śliczna balladka ‘Midnight Snow’ zakończona równie śliczną solówką Sarhana i wręcz stworzona do przytulania się na koncertach, a zwłaszcza ‘No Disgrace’ (nieco kojarzący się z ‘The Blues’) i pełen napięcia ‘Fight’, który zadedykowano Tomaszowi Beksińskiemu. Każdy z tych utworów bez problemów mógłby zaistnieć na listach przebojów – mam nadzieję, że to się uda (do promocji radiowej został podobno wybrany ‘Midnight Show’). O obliczu płyty decydują jednak przede wszystkim cztery najdłuższe fragmenty. Rozpoczynający ‘The Evening Wind’ to chyba najmocniejszy fragment płyty, pełen zmian rytmicznych i melodycznych, efektownych pasaży instrumentalnych – początkowo słuchacz wydaje się nawet przytłoczony bogactwem motywów, ale tak samo przecież było przy słuchaniu ‘Moonshine’. ‘On The Run’ zachwyca przede wszystkim porywającym, siedmiominutowym prawie intro (fantastyczne sola Sarhana i Maćka Mellera), który zamienia się w piosenkę – z ostro zaznaczonym kontrastem między dynamicznymi zwrotkami a bardzo melodyjnym refrenem, może nawet zbyt przesłodzonym (taki zarzut można postawić zwłaszcza samej końcówce utworu, śpiewanej przez Zbyszka Bieniaka). ‘Now’ i ‘A Street...’ to typowe rozbudowane Collage’owe (o przepraszam – Satellite’owe) piosenki; szczególnie silnym punktem płyty wydaje się kojarząca się nastrojem nieco z ‘Wings On The Night’ pierwsza z nich, w której, nie ujmując nic kolejnym pasażom gitarowym i podkładom klawiszowym, najwięcej do powiedzenia ma Amirian – szczególne wrażenie robi efektowny pogłos w ostatniej zwrotce.
Poświęcając zrozumiałą uwagę ex(?)-muzykom Collage, warto podkreślić, jak świetnie brzmi desant z Talath Dirnen – Sarhan i Darek Lisowski doskonale wpisują się w stylistykę płyty. Z początku natomiast trochę do niej nie pasowało mi brzmienie głosu Roberta Amiriana, ale po kilkunastu przesłuchaniach stwierdzam, że niektóre fragmenty w jego wykonaniu brzmią rewelacyjnie (obok wspomnianego ‘Now’ należy dodać ‘On The Run’). Produkcja i miks (made by Palczewski & Szadkowski) jeszcze bardziej podkreślają jasne, moonshine’owe brzmienie.
To jest bardzo dobra płyta – o wiele lepsza, niż można było się obawiać. Czy po latach będzie wspominana tylko jako sentymentalna powtórka z czasów ‘Moonshine’ i czy będzie jednorazowym wydarzeniem, czy początkiem czegoś nowego, trwalszego – to się dopiero okaże. Na razie pozostałości wrodzonego sceptycyzmu schowały gdzieś w zakamarku duszy, a ja włączam ‘Wings On The Night’ i śpiewam razem z Amirianem ‘Why, why, why don’t you believe in what you feel?’.