W czasie, gdy na rynek trafiło „The Orchestral Tubular Bells”, Mike Oldfield nadal chował się przed światem w swoim Hergest Ridge. Uznawszy, że płytą orkiestrową spełnił wszelkie żądania wytwórni, zablokował wydanie jej dalszego ciągu: „The Orchestral Hergest Ridge” do dziś nie ujrzało światła dziennego. Sam zaś pracował nad kolejnym dziełem.
„Ommadawn” było kolejną płytą przyrządzoną na zasadzie: jedna długa kompozycja na całą płytę, fizycznie podzielona na dwie części pojemnością czarnego krążka. Muzycznie była bardziej kontynuacją „Hergest Ridge” niż debiutu. Zamiast szeregu kontrastowych tematów, Oldfield znów tworzył na zasadzie rozwijania pojedynczego tematu na różne sposoby. Znów chętnie podpatrywał minimalistów, chętnie stosując patent polegający na hipnotycznym powtarzaniu jednego motywu. Natomiast eksperymentował na całego w warstwie brzmieniowej, chętniej niż wcześniej wykorzystując instrumenty dęte, a przede wszystkim dodając do stałego zestawu instrumentów celtyckie dudy, piszczałki i flety oraz afrykańskie instrumenty perkusyjne. W efekcie powstał znów dźwiękowy poemat, dość statyczny, za to ujmujący ciepłym brzmieniem i różnymi smaczkami (np. pojawienie się w pewnym momencie nieziemsko brzmiącego chóru). Całość zaś wieńczyła urokliwa piosenka bardziej melorecytowana, niż śpiewana przez Mike’a, opisująca uroki konnych przejażdżek (na oklep) wokół Hergest Ridge.
Mimo wykorzystania elementów etnicznych, przez co całe „Ommadawn” chwilami zdaje się zapowiadać world music, płyta nie okazała się przebojem: dotarła jedynie do 4.miejsca na listach przebojów. Tym niemniej, po latach broni się świetnie, w pełni zasługując na miano kolejnej klasycznej pozycji w dorobku Oldfielda.