„QE2” okazał się dla Mike’a Oldfielda dobrym wprowadzeniem w nową dekadę. Mike zaproponował muzykę środka: nie stroniąc od rozbudowanych form, unowocześnił brzmienie, a do tego rozwinął talent do pisania prostszych, zwięzłych form. „Five Miles Out” okazał się logiczną kontynuacją poprzedniczki.
Jeśli chodzi o prostsze, zwięzłe formy – Oldfield zrobił naturalny krok do przodu: zaproponował chwytliwe, melodyjne piosenki. Rzecz co prawda nie bez precedensu – wszak wcześniej był singlowy „Don Alfonso”, było „On Horseback” wieńczące „Ommadawn”, były fragmenty „Platinum” – niemniej Mike zaczął coraz intensywniej, coraz bardziej ostentacyjnie wręcz celować w listy przebojów.
Na „Five Miles Out” piosenki są dwie. Świetnie zaśpiewana przez Maggie Reilly „Family Man” – całkiem interesująca, acz nieco nużąca monotonnym powtarzaniem refrenu w finale – i utwór tytułowy. Złożona z kilku części mini-suita, reminiscencja lotu, który omal nie zakończył się dla Oldfielda tragicznie; jest tu miejsce i na anielsko brzmiący głos Reilly, i nowocześnie brzmiące elektroniczne bębny (standardowa perkusja – na której gościnnie zagrał Graham Broad – też się znajdzie), i dramatyczną gitarową solówkę, i wyeksponowane partie basu, i elektronicznie modyfikowany głos… A co najważniejsze – nie ma tu poczucia chaosu, czy przesytu: wszystkie elementy świetnie się uzupełniają ze sobą, tworząc spójną całość. Co ciekawe, singel kariery na listach przebojów – w przeciwieństwie do albumu – nie zrobił.
Dłuższa kompozycja (tym razem 25-minutowa) też się znalazła. Główny motyw „Taurus II” to nieco zmodyfikowana wersja melodii utworu tytułowego. Wokół niego, zgodnie z tak lubianą przez Mike’a formą kolażu, pojawiają się różne, czasem skontrastowane ze sobą, czasem świetnie się uzupełniające wstawki – to bardziej afrykańska, to celtycka z niby-dudami, to delikatna pieśń wyśpiewywana kobiecym głosem na oszczędnym tle… Co różni „Byka 2” od wcześniejszych takich prób, to zdecydowane postawienie na elektronikę: te motywy celtyckie nie dominują w kompozycji, są jedynie jednym z elementów, i to na pewno nie tym najważniejszym. Wiele tu syntezatorów, elektronicznych bębnów, a do tego – typowo rockowego instrumentarium, gitarowego grania. W również dość długim, nieco podobnie skonstruowanym „Orabidoo” Oldfield znów sięga po vocoder, przetwarzając swoje partie wokalne. Jedynie „Mount Teidi” ma nieco bardziej zwartą, prostą budowę.
Nowa szata brzmieniowa przypasowała Mike’owi: zachowując oryginalność i sporo z ducha swoich dawnych dokonań, zaproponował muzykę brzmiącą bardzo świeżo i nowocześnie. Na kolejnej swojej płycie Mike pójdzie jeszcze dalej w tym kierunku: „Crises” to duża suita plus kilka zwięzłych piosenek. Ale o tym w swoim czasie.