Ile razy można rąbać jedno drzewo? No cóż, na ogół tak długo, jak długo przynosi to sensowne efekty. Mike Oldfield co prawda w połowie lat 70. eksperymentował na singlach z prostszymi formami (nie bez sukcesu – „Portsmouth” czy żartobliwe „Don Alfonso” z komicznym teledyskiem), ale głównie zajmował się tworzeniem rozbudowanych, trwających po kilkadziesiąt minut utworów. Co ciekawe, częściej wykorzystywał patenty z „Hergest Ridge” niż z „Dzwonów rurowych” – zamiast kalejdoskopowo zmieniających się motywów, opierał utwory na kilku przeplatających się wątkach muzycznych, rozbudowywanych i rozwijanych aż do oporu.
„Incantations”, czwarty album artysty, doprowadził tę koncepcję do granicy – otrzymaliśmy dzieło aż dwupłytowe, czteroczęściowe, trwające łącznie 73 minuty. Jako że ukazało się po efektownym, znakomitym albumie „Ommadawn”, nasunąć się mogły analogie z Yes – że najpierw szykowne, zwięzłe „Close To The Edge”, a potem oparte na podobnych koncepcjach muzycznych i brzmieniowych, nie pozbawione momentów wspaniałych, ale w ogólnym rozrachunku długie, chaotyczne i nudnawe „Tales From Topographic Oceans” – tyle że na dłuższą metę nie zdawały egzaminu. „Incantations” to bowiem dzieło w niczym nie ustępujące „Ommadawn”.
Pierwsze wrażenie z przesłuchania jest następujące: „Ommadawn” albo „Hergest Ridge: odtworzone o połowę wolniej. Znów mamy tu kilka prostych, minimalistycznych tematów, powoli, stopniowo się rozwijających – tym razem to rozwinięcie jest wolniejsze, bardziej dostojne. Całość opiera się na zasadzie koła kwintowego (zbiór w formie okręgu wszystkich tonacji, podzielonych na 12 części kolejnymi gamami w odstępie kwinty czystej) – kolejne motywy ulegają kolejno modulacji przez wszystkie 12 tonacji. Podobnym wariacjom ulega dość prosty motyw w ciągu trwania rozbudowanego sola gitarowego w części trzeciej. W przeciwieństwie do wcześniejszych dwóch dzieł Oldfielda, „Incantations” mają już inny klimat – mniej sielski, pastoralny, bardziej dostojny, podniosły, wręcz religijny. Wrażenie to podkreślają jeszcze partie nieziemsko brzmiącego chóru – zresztą opracowanie partii wokalnych sprawia, że wpleciona w część drugą suity „Pieśń o Hajawacie” H.W. Longfellowa czy proste powtarzanie imion trzech bogiń w części pierwszej wypadają nieomal jak psalmy. Dodajmy do tego jeszcze rozbudowane brzmienie (całość nagrywano na 96-ścieżkowym sprzęcie) i otrzymamy znów całość niezwykle efektowną i wciągającą.
„Incantations” ukazał się w roku 1978. A więc już w nieco innej muzycznej epoce, niż poprzednie płyty, w erze punku. Przyjęcie przez krytykę miał takie sobie, na listach nie przebił się do pierwszej dziesiątki najlepiej sprzedawanych płyt. Zmiana muzycznych prądów umknęła Oldfieldowi: nie zrażony spadkiem komercyjnych notowań, postanowił (po treningu osobowości pod nazwą Exegesis) zerwać z wizerunkiem odludka i wyruszyć w dużą trasę po Europie. Co doprowadziło go na skraj bankructwa. Po latach „Incantations”, ostatnia wielka płyta Oldfielda, tyleż świetnie się broni, co okazuje się pewnym ekstremum, dojściem do krawędzi: z patentów i koncepcji „Hergest Ridge” po prostu już więcej nie dałoby się wycisnąć. Tak czy siak, u schyłku dekady lat 70. Oldfield co nieco zmienił swój muzyczny anturaż. O czym będzie jeszcze okazja wspomnieć.