Muzykę Mike’a Oldfielda kino polubiło właściwie od razu – dość wspomnieć temat z „Dzwonów rurowych” podkreślający nastrój „Egzorcysty”. Dziwi więc fakt, że jak na razie, przez 40 lat, Mike ma w dorobku stworzenie oryginalnej muzyki do zaledwie jednego filmu – pamiętnych „Pól śmierci” Rolanda Joffe’a. Spore fragmenty muzycznej ilustracji do „The Killing Fields” zebrano na identycznie zatytułowanej płycie.
Mike Oldfield skomponował muzykę, opierając się na wtedy supernowoczesnym elektronicznym cudeńku – Fairlight CMI. Dobry znajomy Mike’a, David Bedford zorkiestrował całość, Eberhard Schoener dyrygował orkiestrą i chórem i… Powstała intrygująca, całkiem dobrze radząca sobie bez obrazu muzyka. Elektroniczne, dramatyczne pejzaże (“Evacuation”) zderzają się tu z majestatycznymi dźwiękami orkiestry i chóru (“Requiem For A City”). Pojawiają się łagodne, pastoralne orkiestrowe miniatury („Pran’s Theme 2” z niby-orientalnymi smyczkami i fletami). Dominują jednak fragmenty dramatyczne („Capture”, w pierwszej części oparte na bolerowatym rytmie perkusji, atonalne, katatoniczne, w drugiej połowie zbudowane wokół syntezatorowo-orkiestrowych ponurych plam dźwiękowych „Execution”). Wyjątkowo przytłaczające, mocne wrażenie robi „Pran’s Escape/The Killing Fields”, zbudowane na dramatycznych partiach smyczków „The Trek” i syntezatorowe miniatury, o mocno ponurym, wręcz przerażającym nastroju („Year Zero”, wzbogacone etnicznymi perkusjonaliami i efektami dźwiękowymi „Blood Sucking”). Całość zaś wieńczy intrygująca, mocno przearanżowana adaptacja „Recuerdos de la Alhambra” Francisco Tarregi, kapitalnie wyciszająca nerwy widza w finale filmu. (Do dziś pamiętam, jak prawie dostałem szału, gdy podczas emisji filmu w jednej z komercyjnych stacji zamiast „Etude” podczas napisów końcowych pojawił się nagle Artur Andrus, reklamujący swój nowy program. Od tamtej pory, widząc jego gębę, od razu zmieniam kanał. Sorry, panie Andrus, dla mnie nie ma pana.)
Dla Oldfielda „The Killing Fields” było projektem pobocznym, zrealizowanym zresztą pomiędzy kolejnymi trasami koncertowymi. Po paru latach przygotował album „Islands” – będący wraz z „Five Miles Out” jego najlepszym dziełem w latach 80.; zresztą był to projekt – jak dziś byśmy powiedzieli – multimedialny, bo oprócz płyty (zawierającej bodaj najpiękniejszą piosenkę Mike’a, „North Point”) ukazała się kaseta wideo z ilustracjami do wszystkich kompozycji. A potem… Szefostwo Virgin stwierdziło, że płyty Mike’a, choć nie będące finansowymi klapami, nie sprzedają się tak, jak by chcieli, i zaczęli nakłaniać Oldfielda do nagrania czegoś bardziej przebojowego. A co było dalej – o tym za tydzień.