Pierwszy raz natknąłem się na Oldfielda przy okazji albumu “Five Miles Out”. Na świecie promował go utwór tytułowy, ale bez większych sukcesów(*). Za to w Polsce, na Liście Przebojów Trójki dotarł do pierwszego miejsca. Tam też pierwszy raz go usłyszałem i było to moje pierwsze zetknięcie się z tą muzyką. Pewnie taki początek znajomości miał spory wpływ na moje postrzeganie twórczości Oldfielda w ogóle. Wszedłem w jego muzykę w latach osiemdziesiątych, w czasach kiedy na jego płytach długie suity zapełniające całe strony winyla coraz bardziej ustępowały piosenkom, nieobciążony „bagażem” wiedzy o jego wcześniejszych dokonaniach (niedługo było mi dane pożyć w błogiej nieświadomości – zanim „Moonlight Shadow” spadło z list przebojów znałem już pierwsze cztery płyty). Posłuchałem, spodobało mi się – numer w stylu z epoki, Oldfield śpiewa zwrotki przez vocoder, a Maggie Reilly dośpiewuje refreny, a całość kończy się odgłosem pikującego do ziemi samolotu. Miało papiery na bycie przebojem i przynajmniej w Polsce tak było.
Przez spory kawałek lat siedemdziesiątych Oldfield zaliczany był do wykonawców z tej bardzo ambitnej rockowej półki. Nagrywał płyty na których znajdowały się długie, wielowątkowe, rozbudowane kompozycje – zwykle jedna w dwóch albo czterech częściach – o dziwo, właśnie dzięki takim dziełom zdobył sobie międzynarodową sławę i trafił na szczyty list przebojów. Aż nagle zaszła zmiana – w 1979 roku ukazało się „Platinium”, na której była jedna dłuższa kompozycja i kilka krótkich, wyraźnie „radio-friendly”. Do tego płyta była marna. Ale sprzedawała się dobrze. Co się stało? Przyczyna była prozaiczna. Oldfield zorganizował kosztowną trasę koncertową z dużym zespołem i orkiestrą (udokumentowaną albumem „Exposed”) i mu się ten interes nie zbilansował. Dołożył do tego przedsięwzięcia tyle, że mu bank zaczął grozić zasekwestrowaniem chałupy i studia. „Dobrze byłoby, gdyby pan nagrał jakąś płytę, jeśli nie chce pan stracić domu” – powiedzieli. Oldfield posłuchał. Wyszło z tego „Platinium” – Bank był zadowolony, artysta też. A publika? No to już różnie. Od tego czasu, przez kilka płyt do końca lat osiemdziesiątych ich układ wyglądał tak – jeden dłuższy utwór na jednej stronie (ale i to nie zawsze) i kilka krótszych, zwykle były to piosenki, czasem instrumentalne miniatury.
Wydane na początku 1982 roku „Five Miles Out" też było skrojone według tego wzorca. Pierwszą stronę wypełniała długa , dwudziestopięciominutowa kompozycja „Taurus II”, a drugą stronę utwory krótsze. „Taurus II” zaczyna się tematem, który stanowi „bazę” utworu tytułowego, a potem jest to typowa dla Oldfielda kompozycja, pełna wyrazistych muzycznych motywów, płynnie przechodzących jeden w drugi, albo przeplatających się ze sobą. Jedyna różnica, że na tej płycie mniej mamy instrumentów tradycyjnych i folkowych klimatów. Jest to zdominowane przez stricte rockowe instrumentarium. Brzmienie tez jest trochę inne, bardziej masywne, bardziej „syntetyczne” (czyli zgodne z duchem czasów). Byk numer 2 to najlepsza rzecz jaka przydarzyła się Olfieldowi w kategorii suita, od czasów Zaklęć. Potem też trudno byłoby coś lepszego znaleźć. „Platinium” nudzi, a „The Wind Chimes” lepiej się ogląda niż słucha. "Orabidoo", które znalazło się na stronie drugiej, tez jest utworem o pokaźnych rozmiarach – trwa ponad trzynaście minut, to coś w rodzaju mini-suity, kończącej się ładną partia wokalną w wykonaniu Maggie Reilly.
Tylko dwie piosenki (bo „Mount Teidi” to ładniutki instrumental), dwie różne piosenki. Za to obie wydane na singlach. Bez wielkiego sukcesu. Pierwsza – „Family Man” to dość typowy dla tamtych czasów pop-rockowy przebój. W wykonaniu autorskim szału nie wywołał, ale Hall i Oates nagrali to jeszcze raz w 1983 roku i już ze sporym sukcesem pogonili po hit-paradach. Tytułowy „Five Miles Out” to dziełko o wiele ciekawsze. Obficie nafaszerowany elektroniką, z mocno zaakcentowanym pulsem basu, jest nieodrodnym dzieckiem tamtych czasów, kiedy wszelkiego rodzaju syntezatory i najprzeróżniejsze elektroniczne gadżety były podstawą brzmienia absolutnej większości z tzw. rockowego mainstreamu. To nic, że doskonale sprawdzał się w dyskotekach, Oldfield potrafił zawrzeć w tych czterech minutach dramatyczną historię i skomponować do tego znakomitą muzykę.
„Five Miles Out”, po dwóch niezbyt udanych płytach, wydawał się nadzieją na lepsze czasy. Jednak takowe nie nadeszły. W latach osiemdziesiątych Oldfield postrzegany był głównie jako fabrykant bezpretensjonalnych pop-rockowych przebojów. Począwszy od „Family Man”, potem był wielki hit „Moonlight Shadow”, jeszcze „Crime of Passion”, „Pictures in The Dark”, „To France”. Oprócz tego na jego płytach z tamtego okresu można było znaleźć więcej tego typu kompozycji. I to wcale, wcale atrakcyjnych – „Shadow on The Wall” i „Foreign Affair” z „Crises”, „Saved by The Bell” z „Discovery”, albo „The Time Has Come” z „Islands”. No i prawdziwa perełka w tym towarzystwie „In High Places” zaśpiewane przez Jona Andersona. Może i z dużymi formami Oldfield radził sobie już wtedy coraz gorzej, ale piosenki pisał bardzo dobre. Ja go „kupuję” i w tej wersji.
Niestety niedługo później i to się skończyło. Piosenki też mu przestały wychodzić. Nic mu nie wychodziło. Czasami tylko. Coś raz na dziesięć lat. Ale "Five Miles Out" to album , którego Oldfield jeszcze wstydzić się nie musiał.
(*) – singiel kariery nie zrobił, ale album tak.