Mike Oldfield zadomowił się w nowej wytwórni szybko. Dużo większy niż w Virgin komfort pracy, jaki zagwarantowało mu szefostwo Warnera, i bardzo ciepłe przyjęcie „Tubular Bells II” sprawiły, że Oldfield całkowicie odzyskał nadszarpniętą przez utarczki z Bransonem pewność siebie. W ciepłej, przyjaznej atmosferze zaczął pracę nad kolejnym albumem. Główną inspiracją tym razem stała się powieść Arthura C.Clarke’a „The Songs Of Distant Earth”, podsunięta przez jednego z szefów Warnera. Zresztą Mike miał okazję osobiście zetknąć się z autorem i niegdysiejszym współtwórcą „2001: Odysei Kosmicznej”, który po zapoznaniu się z nowymi nagraniami Mike’a napisał był krótki esej, zamieszczony w książeczce płyty. Do tego Oldfield postanowił niejako wrócić do korzeni, do starych klasycznych płyt z połowy lat 70. Tak więc, zapowiadało się znakomicie…
Po recytowanym intrze, “Let There Be Light” dobrze wprowadza w klimat tej płyty: morze elektronicznych dźwięków, sample, wokalizy i Mike wygrywający niespieszną, oszczędną gitarową solówkę. Bardzo podobnie wypada „Oceania”. Całkowicie elektroniczne brzmi „Supernova” (zaczyna się dość spokojnie, kończy się monumentalnie, w stylu hollywoodzkich soundtracków), za to w „Magellanie” podniosłe dźwiękowe pejzaże uzupełniają brzmienia niby-dud. Nieco spokojniej wypada wypełniony wokalizami (tak naturalnymi, jak i samplowanymi) „Only Time Will Tell”. Pojawiają się etniczne wokalizy („Prayer For The Earth”) i ładna partia fortepianu, prowadząca melodię i zgrabnie obudowana syntezatorami („Lament For Atlantis”). Mike nawiązuje też do swojej przeszłości, w „Tubular World” kłaniając się obu częściom „Dzwonów” (i jakby zapowiadając trzecią). Chwilami Oldfield zbliża się w niebezpieczne rejony: „The Chamber” i zwłaszcza „Hibernaculum” trochę za bardzo kojarzy się z Erą (tymi od „Ameno”). Z drugiej strony, takie „The Shining Ones” zbliża się do new age; za to w „Crystal Clear” i „Ascension” Mike znów pozwala swojej gitarze popłynąć, na tle elektronicznych pejzaży i niespiesznego rytmu.
Brzmi ta płyta – jak na standardy roku 1994 – niesamowicie: czyste, pełne, ciepłe, głębokie brzmienia elektroniki, sample, wokalizy, od czasu do czasu odezwie się gitara… Naprawdę, „The Songs Of Distant Earth” można było z powodzeniem używać jako płytę testową przy zakupie nowego sprzętu. Zresztą całość była mocno pionierska: obok zwykłego srebrnego krążka ukazał się też Enhanced CD, na którym umieszczono ścieżkę z danymi multimedialnymi do pooglądania w komputerze.
No właśnie, płyta brzmi znakomicie, tyle tylko że… Pod tym bogatym, czarownym brzmieniem kryje się wręcz szokująco mało treści. Oldfield jak za dawnych lat, jak za czasów „Ommadawn” czy „Incantations” znów stara się epatować słuchacza nastrojem, klimatem, tyle tylko, że w przeciwieństwie do tamtych doskonałych płyt, „The Songs Of Distant Earth” wypada chwilami wręcz jałowo, pusto. A kiedy brakuje treści… no cóż – nawet najładniejszy charakter pisma niewiele pomoże, kiedy nie ma się nic sensownego do napisania. W efekcie otrzymaliśmy muzykę, która z powodzeniem może zostać użyta jako muzyka tła: nienachalna, nie narzucająca się słuchaczowi, delikatna, ciepła, pastelowa… i w dużej części niestety mdława. W rękach sprawnego twórcy nawet ambient może okazać się muzyką fascynującą i wciągającą; niestety, Miko’owi się to nie udało.
Zamiast wielkiego, triumfalnego powrotu do korzeni, otrzymaliśmy niewypał. Wielka szkoda. Na szczęście Oldfield zrozumiał swój błąd i na kolejnym albumie ograniczył elektroniczne malowanie pastelowych dźwiękowych pejzaży.