Odkąd parę miesięcy temu pojawiła się pierwsza zapowiedź „The Endless River”, już było wiadomo, że będzie to najbardziej kontrowersyjna premiera roku, a temperatura dyskusji jeszcze wzrosła po ukazaniu się promocyjnego utworu „Louder Than Words”. No i oto jest.
Recenzji w necie już skolko ugodno, dyskusji na fejsie i różnorakich forach takoż, a w ocenach pełne spektrum – od bezlitosnego glanowania po pochwalne peany (oczywiście 5 gwiazdek i płyta miesiąca w „Teraz Rocku” – jak na tabloid przystało). Rzecz jasna naszego portalu nie mogło zabraknąć w tym chórze, a głosów z naszej strony będzie więcej (spoiler: Wojtek już zapowiedział zmieszanie z błotem), więc atrakcji nie zabraknie. Chcieliśmy jednak zacząć nieco łagodniej, więc na pierwszy ogień pójdę ja.
O co idzie z tym „Endless River” – wiadomo: zestaw odrzutów i odpadów, nieco podszlifowanych po latach. Co prawda panowie się zaprzysięgają, że w roku 1994 tak naprawdę to nagrali dwie płyty, że to pełnoprawne nagrania są, ale… fakty mówią same za siebie: ostatecznie był jakiś konkretny powód, żeby czekać z wydaniem tych nagrań aż 20 lat. Pewnie taki, że te ścinki z „The Division Bell” (płyty zresztą także niewybitnej) w sumie średnio nadawały się do publikacji jako niezależny album: bardziej pasowałoby to jako bonusowa płyta do okazyjnej reedycji „Dzwonu” na 20-lecie.
Z całej dyskografii Floydów najwięcej ta płyta ma wspólnego z filmowymi płytami z przełomu lat 60. i 70.: brzmieniowo to bardziej „Obscured By Clouds” (syntezatory i charakterystyczne gitarowe partie), koncepcyjnie „More” (luźne dźwiękowe obrazki i instrumentalne miniatury). Do tego to charakterystyczne, floydowskie brzmienie: „płynące” syntezatory i unosząca się na nich gitara… Zresztą reminiscencji z przeszłości tu nie brakuje. „It’s What We Do” to niemal ściąga z pierwszej strony „Wish You Were Here” – najpierw monotonne, pulsujące syntezatory a la „Welcome To The Machine”, potem instrumentalny gitarowo-klawiszowy dialog a la „Shine On…”. Organy w pierwszej części „Sum” z kolei przypominają „Astronomy Domine”. A „Allons-Y” to taki dość mocno przerobiony „Run Like Hell”. Czasem zdarzają się tu zwykłe ścinki, luźne fragmenty – jak „Skins”, z perkusyjnymi popisami i gitarowymi odlotami, czy „Unsung” – klawiszowe efekty i gitarowe zagrywki.
Nieco ratuje „Endless River” kilka niezłych fragmentów. Wyróżnia się całkiem mimo wszystko udany „It’s What We Do”, ładne wrażenie pozostawia „Anisina” – fortepian, gitary, saksofon – to jest rzeczywiście fajny kawałek, na miarę „Division Bell”. Również udane „Surfacing” efektownie przechodzi od wstępu gitary akustycznej do ładnego gitarowego sola (chociaż te dodane wokalizy nie do końca były potrzebne). Zaczątkiem czegoś fajnego były „On Noodle Street” (jest tajemniczy klimat, jest fortepian elektryczny, są niby-smyczkowe tła dodające niesamowitości), amorficzny, przypominający trochę „Castellorizon” „Night Light” albo „Autumn ‘68” – organy i gitarowe zawodzenie w tradycyjnym gilmourowym stylu; ale niestety nikomu się nie chciało zrobić z tych intrygujących drobiazgów pełnoprawnych utworów – wielka szkoda. Jest jeszcze „Talkin’ Hawkin’” – połączenie głosu Stephena Hawkinga ze zgrabną gitarowo-fortepianową miniaturką, „Calling” przypominający instrumentalne przerywniki z „Broken China” i finałowa ballada „Louder Than Words” – coś jak odrzut z „On An Island”, bo bliżej temu do solowego Gilmoura niż Floydów. (Jeden z kolegów stwierdził, że mu się to z RPWL kojarzy – też ma sporo racji.)
I w sumie tych kilka gwiazdek to za te pojedyncze udane fragmenty – jest tu mimo wszystko co nieco fajnej muzyki, zdarzają się dobre, ciekawe momenty, ale płyta jako całość (eufemistycznie mówiąc) nie porywa. Średnio udane utwory to jedno, ale podstawowy problem z „The Endless River” jest inny: ta muzyka nie za bardzo działa na słuchacza, jest bardzo letnia emocjonalnie – ani nie drażni, ani nie irytuje, ani nie wciąga, a o fascynowaniu to już w ogóle mowy nie ma (Wojtek pewnie znów napisze o agreście i niemowlaku). Przypomina to co nieco muzykę ilustracyjną, jaką David Gilmour nagrywał w pierwszej połowie lat 90. („Ruby Takes A Trip”, „The Colors Of Infinity”, „The Art Of Tripping”) – ładne to, eleganckie, szykowne i poza nielicznymi momentami niezbyt angażujące słuchacza. Pink Floyd – zespół, który kiedyś jak mało który potrafił poruszać i czarować odbiorców – na samo zakończenie działalności wydał letnią, nijaką płytę w sam raz do niezobowiązującego pogrywania w tle, po to, żeby wyciągnąć co nieco kasy od rozentuzjazmowanych fanów, gotowych wszystko, co wydadzą Mistrzowie, z góry okrzyknąć arcydziełem (tak bywa, gdy nie rozumie się znaczenia słów, których się używa – ale to temat-rzeka). No cóż, nawet gdy ma się pełno kasy, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby mieć jej jeszcze więcej – a że przy okazji szarga się dobre imię zespołu? E tam, kto by się tym przejmował… Szkoda. Wielka szkoda. I po co to wam było, Davidzie i Nicku? „High Hopes” było takim ładnym epitafium dla Pink Floyd. I komu to, panie, przeszkadzało?