W końcu lat 80. Mike Oldfield prawiał wrażenie, że chciałby być co najmniej tak płodny artystycznie, jak kilka lat wcześniej Jon Anderson: w ciągu 14 miesięcy otrzymaliśmy trzy zupełnie różne premierowe płyty sygnowane przez Mike’a.
Co prawda przejście z drugiego w trzecie milenium wypadało na przełomie 2000/01, ale tak wyszło, że jednak zmiana z 1999 na 2000 zrobiła na ludziach dużo większe wrażenie. W każdym razie nadejście pamiętnego Y2K celebrowano hucznie w wielu miejscach na Ziemi – w tym w Berlinie, którego włodarze postanowili uczcić przejście z 19xx w 20xx wystawnym koncertem podsumowującym minione 2000 lat ludzkości. Propozycję oprawy dźwiękowej całości powierzono Mike’owi Oldfieldowi, a muzyka miała być uzupełniona o pokazy multimedialne i różne inne dodatkowe elementy (pokazy świetlne, fajerwerki, tancerzy…) Oldfield zaprosił do współpracy wokalistki, chór, orkiestrę, DJ-a, wykorzystał elektronikę, gitary, muzykę symfoniczną… I tak w końcu listopada 1999 na rynku pojawił się album „The Millenium Bell”.
Zastanawiam się, czy kilka recenzji wstecz nie ochrzciłem “Amaroka” mianem najdziwniejszej płyty Oldfielda co nieco na wyrost. Bo „The Millenium Bell” wypada co najmniej tak samo dziwnie, odjazdowo, zaskakująco. Mieszają się tu ze sobą czasem zupełnie różne, kompletnie przeciwstawne elementy.
Nie brakuje tu fragmentów całkiem udanych. Choćby otwierająca całość kolęda “Peace On Earth” – jeden z ładniejszych fragmentów całej płyty: słowiczy głos Camilli Darlow zgrabnie łączy się tu z potężnym chórem, do tego okazjonalna gitara i trele harfy, orkiestracje połączone z elektronicznymi, bogatymi tłami… „Pacha Mama” (to o cywilizacjach prekolumbijskich w Ameryce) z kolei łączy plemienne rytmy i potężną orkiestrację z ładną, choć w drugiej części trochę za bardzo schowaną w tle partią fortepianu i „miękką”, melodyjną partią gitary elektrycznej wtopioną w całość. Ładnie, choć sztampowo i co nieco patetycznie pobrzmiewa „Santa Maria”. Jeszcze bardziej majestatyczne jest w pełni orkiestrowe, romantyczne w wyrazie (zresztą poświęcone właśnie epoce romantyzmu) „Lake Constance” ciekawie wypadają wyeksponowane solowe partie fletu; podobnie w „Broad Sunlit Uplands” (tytuł to fragment przemówienia Winstona Churchilla z roku 1940) nastrój nadaje elegancka partia fortepianu (pojedyncze, ładnie wybrzmiewające dźwięki i akordy na tle minorowo brzmiącej orkiestry – trochę kojarzy mi się to z brzmieniem głównego tematu z filmu „Polskie drogi”) od czasu do czasu kontrowana dramatycznym wejściem elektroniki. O swoim zamiłowaniu do kolażu, spajania ze sobą bardzo różnych elementów Oldfield przypomina choćby „Sunlight Shining Through Clouds” (o epoce niewolnictwa): plemienne zaśpiewy rodem z czarnej Afryki, wyeksponowany, mocny, elektroniczny rytm o również jakby plemiennym pochodzeniu, do tego głos, łączący mocną, akcentowaną melorecytację ze śpiewem co nieco soulowej proweniencji – przypomina to cośkolwiek „London” Tangerine Dream. Idące jeszcze dalej „Liberation” łączy wszystko z wszystkim: radosne, plemienne śpiewy na tle żwawo pulsujących bębenków, chór, kobiecy śpiew, pulsującą elektronikę, sample, delikatną orkiestrację, recytację fragmentów „Dziennika” Anny Frank w wykonaniu córki Oldfielda i wreszcie typowe dla Mike’a partie gitary elektryczne… Jest wreszcie ładna, podniosła pieśń „Amber Light” (o końcu ery apartheidu).
Z drugiej strony, Oldfield nie ustrzegł się tu rzeczy, powiedzmy, dyskusyjnych. „The Doge’s Palace” (opowieść o Republice Weneckiej i kształtowaniu się nowoczesnego modelu państwa) to taneczny, co nieco tandetny, wyeksponowany programowany rytm połączony z partiami smyczków i wokalizami chóru, wyśpiewującego nazwiska czterech dożów Wenecji. No cóż… dobrze, że to jedynie trzy minuty. Do tego Mike wcisnął ten kawałek pomiędzy „Sunlight…” a „Lake Constance”, co jeszcze bardziej podkreśla jego kiczowatość. „Mastermind” (o zorganizowanej przestępczości lat 20. XX wieku) oparty jest na epatowaniu słuchacza klawiszowymi plamami, w założeniu tajemniczymi, ale w sumie… brzmiącymi jak z jakiejś gry komputerowej. Wreszcie finałowy utwór tytułowy, przedziwny kolaż fragmentów innych kompozycji z płyty, wyeksponowanego elektronicznego rytmu i pojawiającego się w pewnym momencie… kozackiego tańca – chwilami intrygujący, chwilami cośkolwiek kiczowaty.
Nawet jak na Oldfielda to płyta nierówna, wręcz schizofreniczna chwilami. Są momenty prawdziwie urzekające, są kiczowate, są cośkolwiek dyskusyjne. Sam zaś przelot przez historię jest zrobiony, nawet jak na ograniczenia czasowe całego projektu, co nieco pobieżnie (ot, choćby: aż 2 utwory o II wojnie światowej, a o jej starszej siostrze, o równie, jeśli nawet nie bardziej znaczącym wpływie na losy świata, ni chuchu; jest utwór o erze prohibicji, ale ani słowa np. o narodzinach i ekspansji islamu – zjawisku o niebo ważniejszym w historii). Nie jest to zła płyta, są tu momenty, do których można wracać wielokrotnie, ale jako całość zdecydowanie nie przekonuje. I pozostawia słuchacza dość mocno skołowanym.