Oldfield od dłuższego czasu ma opinię festyniarza i kombinatora, który potrafi sprzedać frajerom ten sam towar kilka razy. Wydawać by się mogło, że „Return to Ommadawn” to kolejne, takie przedsięwzięcie. A tu zaskoczenie, bo nie. Oprócz tytułu jedynym wyraźniejszym nawiązaniem do rzeczonego „Ommadawn” są chórki pod koniec drugiej części. Ale w tym momencie rodzi się pytanie – A może lepiej by było, gdyby była to jednak wariacja na tamte tematy?
Bo na „Return to Ommadawn” brakuje mi dwóch rzeczy – po pierwsze muzyki, a dokładniej jakiejś przewodniej myśli muzycznej, która z tych kilkunastu oderwanych od siebie fragmentów, złożyłaby jedną całość, a po drugie – emocjonalnego zaangażowania twórcy w dzieło – mam wrażenie, że zrobił to na zasadzie: z tego wezmę klimacik, z tego fragmencik, dołożę chórki dziecięce, pogram na gitarce, trochę na akustycznej, trochę na elektrycznej, popukam na bębenkach – o, jest już czterdzieści minut – no to fajrant i do kasy po wypłatę. Tak to odbieram i nie ukrywam, że moim zdaniem to chałtura, „podparta” jednym z lepszych dzieł Oldfielda, gwoli lepszego PR. Jednak to co trzeba uczciwie artyście przyznać, że jest to starannie zrobiona chałtura, nawet dość dobrze udająca dzieło. Bo jeszcze by tego brakowało, że nie dość, że muzycznie drętwe, to jeszcze technicznie na odwal się – przynajmniej tyle to przyzwoitość wymaga.
Można się zastanawiać, dlaczego utworów na płycie jest dwa – pewnie dlatego, że na „Ommadawn” też było dwa, bo innego uzasadnienia to nie ma – jest to kilkanaście niespecjalnie powiązanych ze sobą fragmentów i równie dobrze tych indeksów mogłoby być dwanaście, jak i jeden. Właśnie ten brak ładu, brak jakiegoś przewodniego tematu przeszkadza mi na tym albumie najbardziej. Mam wrażenie, że można byłoby te wszystkie fragmenciki tak podrzucić w górę, poukładać na płycie w kolejności spadania i nikt by się nie połapał, że miało być inaczej.
Chciałoby się teraz napisać, że jak na Oldfielda to słabo. Ale wcale tak nie jest. Majki ma na sumieniu kilka takich dzieł, do których lepiej się nie zbliżać na odległość mniejszą, niż strzału torpedowego. „Return to Ommadawn” plasuje się w jego dolnej strefie stanów średnich – takie sobie plumkanie o niczym, niespecjalnie angażujące komórki mózgowe, ale też nie powodujące jakichś przykrych dolegliwości, średnio nudne, jednak dające się posłuchać do końca. Ponieważ w kategorii pitolenia o niczym mam innych ulubieńców, na przykład Gandalfa, a od Oldfielda wymagam mimo wszystko trochę więcej, to moja ocena tego albumu będzie bardzo wstrzemięźliwa – glanować tego nie można, bo jednak nie zasługuje, ale do słuchania też się specjalnie nie nadaje, bo jest wiele dużo lepszych płyt i szkoda na nią czasu. Po prostu przeciętna przeciętność. Gdyby nie nagrał tego Oldfield, to pies z kulawą nogą by się tym nie zainteresował.