Mike Oldfield bardzo chciał się wyplątać z kontraktu z Virgin. I ciągle nie mógł. Wreszcie, po wydaniu „Amarok”, pojawiło się światełko w tunelu. Kontrakt się kończył, a Richard Branson chyba już pogodził się z myślą, że Mike Oldfield opuści Virgin (no i że o „Tubular Bells II” może sobie tylko pomarzyć). Coby nie poddawać się bez walki, Branson zażądał od Oldfielda wypełnienia kontraktu do końca. Czytaj: chcemy jeszcze jedną płytę. Widząc szansę na uwolnienie się od brzemienia Virgin, Mike przygotował album „Heaven’s Open”. Złośliwie sygnował go pełnym imieniem; do tego, postanowił wystąpić w całości nagrań jako główny wokalista (nawet Anita Hegerland tym razem jedynie dośpiewywała harmonie wokalne). Na sam koniec płyty zaś rzucił pod adresem Bransona: Odpierdol się…
Biorąc pod uwagę okoliczności powstawania, można było oczekiwać, że „Heaven’s Open” (znów składająca się z większej, całostronicowej formy i kilku prostszych piosenek) będzie artystyczną porażką, płytą nagraną bez serca, ot tak, by wreszcie uwolnić się od brzemienia kontraktu. Tymczasem pożegnanie Oldfielda z Virgin wypadło bardzo interesująco. Właściwie jedyną wpadką na albumie jest otwierająca całość bezbarwna „Make Make” – dość rzemieślniczy przykład bogato zaaranżowanej popowej piosenki, jakich Oldfield w swoim dorobku miał już sporo, i to znacznie ciekawszych. Pozostałe piosenki wypadają nadspodziewanie dobrze. Na pewno dużej klasy dziełem jest najpopularniejszy z całego zestawu utwór tytułowy, bogato zaaranżowany, z ekspresyjnymi gitarowymi partiami, z dodatkami saksofonu, z wielogłosowymi partiami wokalnymi (nawet Oldfield – wokalista wszak dość przeciętny – wypada tu bardzo dobrze). Niewiele ustępuje mu „No Dream” – skonstruowany według klasycznych wzorców, początkowo delikatny, nastrojowy, o stopniowo coraz mocniejszym i bogatszym brzmieniu, w finale nabierający mocy i ciężaru, także za sprawą ekspresyjnej gitarowej solówki. W intrygującym „Mr.Shame” Oldfield zapuszcza się wręcz w rejony muzyki czarnej – mamy tu wszak funkujący rytm, do tego soulujące kobiece partie wokalne i takież organy Hammonda – co jak co, ale w rejony filadelfijskiego soulu i brzmień Motown Mike wcześniej nie zaglądał. Podobnie jak nie zdarzało mu się wcześniej błąkać po Karaibach – a wszak „Gimme Back” podszyte jest reggae’ową pulsacją. Choć to akurat jeden z mniej udanych fragmentów „Heaven’s Open”.
Wreszcie finałowa suita. Z bardzo nastrojowym, klimatycznym początkiem, w którym delikatna, zwiewna partia fortepianu jest przez Oldfielda obudowywana różnymi samplami i efektami dźwiękowym. Ten delikatny, czarowny wstęp zostaje po trzech minutach brutalnie przerwany mocnym wejściem gitary; następny fragment to elektroniczne zabawy efektami i rytmem, z których wyłania się znów delikatna melodia, o nieco celtyckim klimacie. I znów urywa ją mocne zespołowe wejście, z wyeksponowanymi bębnami i gitarowymi odjazdami. I tak będzie już dalej – momenty bardziej wyciszonej, subtelnej gry będą skontrastowane żywszymi, cięższymi fragmentami, z wyeksponowanym riffem syntezatora, aż do podniosłego finału, po którym cały album stopniowo się wycisza.
Eklektyczna, eksperymentalna, nieco zwariowana płyta. I przez to intrygująca.