Siedemnaście Mgnień Wiosny – odcinek IX.
Po długiej trasie koncertowej na początku 1978 Weather Report na chwilę zawiesiło aktywną działalność. Zawinul postanowił nagrać album solowy, na którym miał dać upust swoim brzmieniowym eksperymentom z różnymi syntezatorami – oprócz tradycyjnych ARP 2600, Joe zainteresował się też Oberheimem i nowym na rynku Prophetem. Jaco nagrywał z Joni Mitchell, ściągnął też do studia resztę zespołu (oprócz Zawinula) – współtworzyli znakomitą płytę „Don Juan’s Reckless Daughter”, Jaco leczył też kontuzję ręki. Nawet rozsypanie się składu zespołu wiosną 1978 (Acuna wrócił do Las Vegas i poświęcił się pracy muzyka sesyjnego, zaś Badrena został przez Joego z przyczyn pozamuzycznych) niespecjalnie zaabsorbowało Zawinula, pochłoniętego swoimi elektronicznym zabawkami. List z wytwórni – to była już znacznie poważniejsza sprawa. Okazało się, że zespół musi zarejestrować kolejny premierowy album studyjny; gdy Joe próbował grzecznie odmówić, poinformowano go, że wynika to z kontraktu – a jego złamanie oznacza procesy i kary finansowe. Cóż zrobić – Zawinul wziął do studia szkice nagrań, nad którymi pracował, po parę rzeczy przynieśli Wayne i Jaco. Do rozwiązania wciąż pozostawał problem perkusisty: w paru utworach za pałeczki chwycił Pastorius, w innych gościnnie zagrali cenieni perkusiści sesyjni Steve Gadd (*09.04.1945) i Peter Erskine (*05.06.1954). Najwięcej problemów przysporzył utwór „Mr. Gone”, z którego pokrętną rytmiką nie poradził sobie ani Jaco, ani Steve, ani Peter, ani ściągnięty przez Zawinula perkusista z Drugiego Wielkiego Kwintetu Davisa, Tony Williams (*12.12.1945). Gdy zespół utknął w martwym punkcie – Tony na własny koszt przyleciał jeszcze raz i tym razem wbił partię bębnów za jednym podejściem. Płyta „Mr. Gone” ukazała się ostatecznie we wrześniu 1978.
Nawet biorąc pod uwagę pośpiech, w jakim powstawała, oraz fakt, że poprzedziło ją kilka doskonałych studyjnych albumów, „Mr. Gone” rozczarowuje. Nie brakuje tu ciekawych momentów – latynoamerykański jazz „The Pursuit…”, pulsujący rytmem, z wzbogacającymi całość efektownymi wokalizami, nie jest może kompozycją na miarę którejś z dwu poprzednich płyt, ale robi spore wrażenie. Nieco gorzej wypada kołyszący, zbudowany na nieco funkującej rytmice, stopniowo rozkręcający się, nabierający mocy i gęstości brzmienia „Young And Fine”. Utwór tytułowy próbuje łączyć ze sobą różne brzmieniowe eksperymenty Zawinula (Joe stara się wyciągać ze swoich elektronicznych pudełek jak najbardziej odjechane, szalone, nietypowe dźwięki) oraz zakręconą, pokomplikowaną rytmikę, ale… w tym nagraniu jak w soczewce skupia się to, co stanowi największy minus tej płyty, co najbardziej jej szkodzi – patrz ostatni akapit recenzji. W finałowym „And Then” Zawinul przez cały czas stara się kombinować z rytmiką, co i rusz proponuje nagły skok dynamiki i tempa, obok syntezatorowych odjazdów wygrywa też ładne pasaże na akustycznym fortepianie, do tego wprowadza linię wokalną – pojawia się kilka linijek tekstu, zaśpiewanego gościnnie przez lidera Earth Wind And Fire Maurice’a White’a; ale z tych różnych rzeczy jakoś nie udało się złożyć spójnej całości i „And Then” w ostatecznym rozrachunku co nieco nuży słuchacza przesadnym chaosem.
Shorter zaproponował „The Elders” – właściwie luźną improwizację zbudowaną na motywie skomponowanym przez Wayne’a, muzyczną rozmowę syntezatorów, gitary basowej i saksofonu, przypominającą amorficzne, wyciszone kompozycje o podobnym charakterze, na przykład „Adios” z „Sweetnightera”. Drugą kompozycją Shortera jest „Pinocchio” – dynamiczny, dający okazję wyszaleć się Zawinulowi na syntezatorze Oberheima – tak w niby-dętych fanfarach, jak i w zwariowanych popisach uzupełniających saksofonowe partie samego kompozytora, a z drugiej strony ciekawie uzupełniający elektronikę dodatkami akustycznego fortepianu. Najciekawiej prezentują się kompozycje Jaco – czy to funkujący, zbudowany na ciekawej basowej linii, ocierający się o styl disco „River People”, z fajnymi wymianami partii instrumentalnych między syntezatorami i saksofonem Shortera, z samym kompozytorem grającym na bębnach, czy to „Punk Jazz”, w pierwszej części faktycznie po punkowemu szorstki – zwłaszcza gdy kompozytor wysuwa się na pierwszy plan w basowej solówce, w drugiej znów funkujący, z intrygującymi basowymi figurami i klawiszowymi tłami.
Problem z tą płytą sprowadza się do jednej, za to niestety istotnej rzeczy: wszystkie te dźwiękowe eksperymenty i ocierające się momentami o awangardę odjazdy Zawinula są głównie eksperymentami samymi w sobie, te odjechane, nietypowe dźwięki i brzmienia są jakby obok muzyki, obok kompozycji jako takich – w nagraniach z poprzednich płyt wszelkie brzmieniowe eksperymenty miały swoje miejsce w poszczególnych kompozycjach, były użyte w konkretnym celu, popychały cały utwór naprzód, stawały się jego nierozłączną częścią – tutaj są głównie poszukiwaniem dla poszukiwania, same kompozycje niewiele na nich zyskują, momentami ma się wręcz wrażenie, że utwory biegną sobie, a eksperymenty sobie. Poza tym, sama muzyka uległa pewnemu zubożeniu: zabrakło wszechobecnych perkusjonaliów, dodających kompozycjom kolorytu, pięknie odświeżających ich brzmienie, całość tym razem nieco za bardzo przytłoczyły syntezatory. Do tego, żadnemu z trzech muszkieterów nie udało się przygotować choćby jednej perełki na miarę „A Remark You Made”: są tu dobre kompozycje, ale żadna nie zachwyca, nie porywa, nie przekracza poziomu siedmiu, góra ośmiu gwiazdek. Słychać pośpiech, w jakim przygotowywano ten album: „Mr. Gone” jest dziełem jak na Weather Report co nieco niedopieczonym, niedokończonym, niedoszlifowanym, chaotycznym. Nie sposób nie zgodzić się z Joem, że jednogwiazdkowa recenzja w „Down Beat” rzeczywiście była sporą przesadą, ale ósmy studyjny album Zawinula i spółki okazał się najsłabszym w dotychczasowym dorobku zespołu.