Już kiedyś na tych szacownych łamach pisałem o drążącym naszą rodzimą popkulturę już od paru dekad tzw. syndromie Nosowskiej: przedziwnym, niezrozumiałym, krytyczno-odbiorczym uwielbieniu dla zjawisk artystycznie miernych (w porywach – przeciętnych). Jak się okazuje, ów zastanawiający fenomen nie jest bynajmniej polską specjalnością. Światowym odpowiednikiem naszej papieżycy uświęconej nijakości mógłby być choćby Muse.
Z Muse jest trochę tak, jak z Peterem Jacksonem czy Rolandem Emmerichem. Kiedyś, w czasach niskobudżetowych, skromnych produkcji, panowie zdradzali spory potencjał, by z hukiem rozmienić się na drobne w potężnych, monumentalnych widowiskach, przy bliższej analizie zdradzających spore braki warsztatowe, jałowych i pustych. Co bardziej boli w przypadku Jacksona, człowieka niewątpliwie zdolnego, twórcy świetnych, a niedocenionych „Heavenly Creatures” (1994), po którym to obrazie poziom jego filmów zaczął zaliczać gwałtowną krzywą spadkową. Serio, dość porównać te wszystkie trzygodzinne epiki z „Martwicą mózgu” – to drugie było w każdym calu, warsztatowo, artystycznie, całościowo lepsze.
Na początku, na wysokości pierwszych dwóch płyt, Muse też zdradzali spory potencjał. Pomimo faktu, że ich patent na muzykę opierał się na zrzynaniu inspiracji przede wszystkim z trzech wzorców – Queen, Radiohead i Jeffa Buckleya – a nieznośny patos i wokalne popisy lidera (na czele z wysilonym, rozedrganym, histerycznym falsetem) dość skutecznie dobijał chwilami naprawdę ciekawe i wdzięczne melodie i kompozycje, było słychać, że Muse to zespół trzech dobrych instrumentalistów (na czele z bardzo dobrym basistą), że ten zespół ma możliwości, by po doszlifowaniu swojej muzyki, wywaleniu kiksów i przetopieniu inspiracji w spójny styl nagrać coś naprawdę dobrego, na poziomie ośmiu, może nawet dziewięciu gwiazdek. Tymczasem panowie poszli w dokładnie przeciwną stronę i każda kolejna płyta była trudniejsza w słuchaniu od poprzedniej. A nowy album niestety kontynuuje ten trend.
Nie, żeby „The 2nd Law” było całkowicie nijakie, całkowicie złe. Całkiem fajnie wypada najlepsze na płycie „Panic Station”, dynamiczne, rytmiczne, osadzone na funkowej podstawie, oparte na niezłym basowym riffie. W „Follow Me” przyjemnie wypada fragment oparty na elektronicznych loopach (choć Primal Scream ponad dekadę wcześniej używało zbliżonych patentów z większym smakiem). Do tego jedna z dwóch kompozytorskich prób basisty – „Liquid State”.
Cała reszta wypada już słabiutko. „Supremacy” próbuje na siłę pożenić wszystko z wszystkim – czadowy riff, wykręcany we wszystkie strony śpiew włącznie z histerycznym falsetem, podniosłe niby-symfoniczne pasaże, Queenowy klawiszowy patos i ciągłe skoki tempa i nastroju – a w efekcie, niczym „2012” Emmericha, nuży i męczy odbiorcę. Dość podobnie wypada – poprzedzone orkiestrową introdukcją – „Survival”: Queen, czadowe gitarowe solo i orkiestrowo-chóralny patos, a całość podniosła i strawna jak przemówienia Leonida Breżniewa. Kompletnie bezbarwnie wypadają „Animals” i „Save Me”. Dość mdło wypada – w założeniach ciepła i nastrojowa – ballada „Explorers” (którą dodatkowo pogrążają dołożone od czapy niby-anielskie chóry pod koniec). Z kolei w „Big Freeze” Bellamy próbuje śpiewu pod Bono, całość też pobrzmiewa nieco U2-owato – tylko że to rzecz na poziomie ostatnich dwóch płyt U2, czytaj – słabiutka. Utwór tytułowy łączy patos z elektronicznie przetwarzanymi wokalami, różnymi niby-dubstepowymi przetworzeniami dźwięku i generalnie sporą ilością syntezatorów i elektroniki. Niestety, wszystkie te utwory obnażają podstawowy mankament Muse: brakuje temu wszystkiemu sensownej podstawy melodycznej, konkretnej melodii, która powinna być punktem wyjścia do konstrukcji utwory. Ta muzyka jest jak Jacksonowy „Władca pierścieni”: bardzo kolorowa i efektowna, ale zupełnie pusta w środku wydmuszka.
Ponoć Muse planuje zagrać koncert na orbicie (okołoziemskiej). Z jednej strony, można by ich tam już zostawić – światowa popkultura zbyt wiele by bez nich nie straciła. Ale z drugiej strony, jeśli ktoś z zewnątrz usłyszy panów, jak w kosmicznej pustce grają „Survival” do gwiazd – co też sobie, biedacy, pomyślą o nas, Ziemianach? To w końcu zostawić ich tam, czy może jednak lepiej nie zostawiać? Cholera, to jest dylemat.