Trzy lata temu, trzy bardzo zasłużone kapele hard-rockowe po długiej przerwie wydały swoje płyty i były to płyty zaskakująco dobre, a nawet bardzo dobre – czyli Uriah Heep - „Wake The Sleeper”, Whitesnake – „Good to Be Bad” i Nazareth – „The Newz”. Teraz, po trzech latach, w mniej więcej tym samym czasie cała trójka tych hard-rockowych weteranów wydała swoje następne krążki, jakby zachęcona powodzeniem poprzednich. Wtedy mistrzem polowania okazało się Uriah Heep i znakomite „Wake The Sleeper”, ale przyznać trzeba, że pozostała dwie płyty wcale wiele nie odstawały. Teraz też wszystkim udało się nagrać sporo zacnej muzyki, ale tym razem Uriah Heep poszło najsłabiej.
Poprzednia płyta Nazareth, „The Newz” przeszła trochę niezauważona, a niesłusznie, bo warta była uwagi. Po dziesięcioletniej przerwie zespół powrócił w naprawdę bardzo dobrej formie. Zresztą ci co ją znają potwierdzą moje słowa. Trwała ponad siedemdziesiąt minut, a trudno było znaleźć na niej chociaż jeden słabszy utwór.
Ta jest chyba nawet jeszcze lepsza. Tu jest najlepszy kawałek Nazarejców od czasów „Hair of The Dog” i „Plaese Don’t Judas Me” – “When Jesus Comes To Save The World Again” – spokojny początek, ale czuć, że się tam coś gotuje i druga część jest już na pełny regulator. A rzecz o wszystkich Rydzykach tego świata. Zresztą i początek zapowiada, że będzie się działo – „Big Dog’s Gonna Howl” z kapitalnym „wiszącym” riffem. Dwa numery dalej mamy wspomniane „When Jesus Comes…”, a międzyczasie mamy dobry „Claimed” i jeszcze lepszy „No Mean Monster”. McCafferty drze się jak tylko on umie, reszta zespołu też nie odpuszcza – jest ciężko, głośno, prawdziwie stylowo. „Radio” daje pewne wytchnienie, to jest taki lżejszy hard-rock, nomen-omen radiowy, McCafferty powiedział o nim, że to wspomnienie z czasów, kiedy radio było głównym „dostawcą” muzyki. „The Toast” jest natomiast wspomnieniem z wizyt grupy we wschodniej Europie – czyli Polsce, Rosji – czyli wiadomo o co chodzi :). Pod sam koniec płyty mamy nawet dość ładną balladę „Butterfly” – w sumie to jazda obowiązkowa na każdej hard-rockowej płycie. Przeważnie takie rzeczy lądowały na końcu pierwszej strony (winyla) albo na sam koniec plyty – taki czilałt. Czyli najpierw skopało się słuchacza po uszach, a potem rozmarzyło – w jakiś sposób uzasadnione. Jednak tym razem na koniec mamy porządnego rockera - „Sleeptalker”, który z riffa nieco „Born to Be Wild” przypomina. W pierwszej części nieźle galopuje, ale w drugiej wyhamowuje, przechodząc w długą, nieco psychodeliczną solówkę gitarową. Niebanalny numer, jeden z ciekawszych na płycie. Tylko, że takich niebanalnych i ciekawych jest na „Big Dogz” tak ze ¾ całego materiału, a pozostała ¼ jest po prostu dobra. Cały album jest mniej więcej na poziomie tych klasycznych dokonań z połowy lat siedemdziesiątych. I miło, jak weterani nagrywają tak dobre płyty, a jeszcze milej, że nie robią tego raz na dziesięć lat, tylko raz na trzy.
Jeszcze jedna taka refleksja na koniec. Nowe płyty starych mistrzów brzmią świeżo, naturalnie i stosunkowo nowocześnie, w przeciwieństwie do nowych kapel usiłujących „podrabiać” tamtą muzykę i tamte klimaty. Ciekawe skąd to się bierze? Pewnie dlatego, że ci starzy to wymyślili, a ci nowi to najpierw się muszą tego nauczyć.