No cóż – wszystko ma swój koniec. „Rock’n’Roll Telephone” to ostatnia płyta Nazareth z Danem McCaffertym na wokalu. Ponoć problemy zdrowotne nie pozwalają mu dalej kontynuować kariery scenicznej. A szkoda, bo to jedna z najbardziej charakterystycznych chryp w muzyce rockowej.
Trzeba przyznać, że pożegnał się z publicznością godnie. Kilka lat temu bardzo ciepło wypowiadałem się na temat poprzedniej płyty Nazarejców i nawet nie przypuszczałem, że postarają się nagrać coś jeszcze lepszego.
„Big Dogz” było bardzo dobre, ale lżejsze, trochę piosenkowe, a w niektórych momentach jakby robione nieco na pych robione – kiedy nie do końca wystarczało weny, to się doświadczeniem nadrabiało. „Rock’n’Roll Telephone’ jest chyba pod każdym względem bardziej – cięższe, dynamiczniejsze, lepsze muzycznie i, co mogłoby się wydawać wręcz niemożliwe, nawet bardziej stylowe. Czy przypadkiem powodem takiej zwyżki formy nie było to, że to już pożegnanie McCafferty’ego z zespołem i publicznością? – „Wiecie chłopaki, ja już jestem na wylocie, to musimy na koniec dać czadu.” No i dali. Jednak nie poszli w łomot, tylko przygotowali dość zróżnicowany materiał, w którym faktycznie dominują soczyste rockery, takie jak „Boom Bang Bang”, czy „Rock’n’Roll Telephone”, że wymienię (chyba) najlepsze, ale bardzo melodyjny, przebojowy, na poły akustyczny „Back 2B4” też jakoś nie zaniża tempa, ani poziomu i też tu pasuje. Ba, tu nawet pasuje „Long Long Time”, zaczynający się od scratchów, a w ogóle mocno przypominający numery Prince’a. Się zagalopowali? Może, ale to jest bardzo fajny kawałek, mi się podoba. Zresztą cała płyta mi się bardzo podoba. Rasowy, melodyjny hard-rock, z bardzo dobrymi riffami i świetnie zaśpiewany - naprawdę niewiele można tej płycie zarzucić. Może tylko, że nie ma tu utworu na miarę „When Jesus Comes to Save The World Again”. Ale takie rzeczy na zawołanie nie powstają.
Osiem gwiazdek i po flaszce nalewki na głowę.
PS. Jest też wersja dwupłytowa, gdzie na dodatkowym dysku znajdziemy min. całkiem ciekawe nagrania koncertowe.