Na starszej(?) wersji okładki widzimy Edlunda trzymającego w dłoni bukiet niebieskich kwiatów. Czy to przypadek, czy świadome nawiązanie do powieści Philipa K. Dicka „Przez mroczne zwierciadło”. Biorąc pod uwagę tematykę płyty, myślę, że było to celowe działanie.
Rok 1997 – dla mnie trochę dziwny, przynajmniej muzycznie. Bo trzy moje ulubione płyty tamtego roku nagrały zespoły, po których bym się tego absolutnie nie spodziewał. Których nawet za bardzo nie lubiłem. A w dwóch przypadkach są to też jedne z moich ulubionych płyt lat dziewięćdziesiątych. O ile już wcześniejszy album Tiamat jak najbardziej przypadł mi do gustu, to pozostałych dwóch wykonawców raczej nie lubiłem. Ale jak to się mówi – nie uprzedzajmy wypadków.
Już zaraz po wydaniu „Wildhoney” Edlund w wielu wywiadach podkreślał swój wielki szacunek i sympatię jaką darzy Pink Floyd. Myślę, że nie wszyscy zwrócili na to uwagę, a w kontekście takich wypowiedzi, „Deeper Kind of Slumber” nie powinno być większym zaskoczeniem. A było. Spodziewano się raczej „Wildhoney II” , a tu faktycznie się okazało, że Edlund z tymi Floydami to tak poważnie. Płytę przyjęto, delikatnie mówiąc, ze sporą wstrzemięźliwością, a nawet zakłopotaniem – przynajmniej w mediach. Pamiętam recenzję z Tylko Rocka, gdzie autor nie bardzo nawet wiedział, jak się do tego jeża ma zabrać. A na przykład Tomek Beksiński był zachwycony. Fani też byli mocno podzieleni – jedni odsądzali grupę od czci i wiary, że co to niby jest, ale była też spora grupa, której „Deeper Kind…” spodobało się bardzo. Ale zwykle do tej drugiej, należeli ci, którzy załapali się dopiero na „Wildhoney”. Ja się załapałem na „Wildhoney”, to „Deeper…” spodobało mi się bardzo.
Tiamat do tamtej pory traktowany był jako dostarczyciele innej muzyki, a ten album w znaczący sposób różniło się od wcześniejszych dokonań. Przede wszystkim było to dużo spokojniejsze i bardzo mało metalowe, za to bardzo nastrojowe i melodyjne. Plasowało się między gotykiem, psychodelią i faktycznie Pink Floyd – nie jest to specjalnie łatwo przyporządkować to stylistycznie. I ten gotyk nie jest taki ponury, straszydłowaty, a ta psychodelia – zaćpana i odleciana – raczej melancholijne, oniryczne i co ciekawe, takie ciepłe. A do tego znacząca zawartość elektroniki – instrumenty klawiszowe zostały mocno wyeksponowane no i ten konkretny, elektroniczny background. Słychać, że Edlund nie bał się wejść w takie klimaty, a nie bał się, bo doskonale wiedział, co chce zrobić. Nagrał po prostu zupełnie inną płytę – i stylistycznie, i muzycznie. I ten skok w bok wyszedł mu cholernie dobrze – przynajmniej ja tak uważam.
„Deeper Kind of Slumber” jest pewną muzyczną całością i poszczególne utwory pojedynczo brzmią trochę jak wyrwane z kontekstu, Chociaż trzeba przyznać, że brzmią i to jak! Taki „Atlantis As A Lover” – to jak pływanie w ciepłym morzu o zmierzchu, albo niesamowity „Mount Marilyn”, brzmiący jak skrzyżowanie wczesnego Pink Floyd z późnym Type O’Negative. Jedynym żwawszym wyjątkiem jest otwierający album (i najsłabszy) „Cold Seed” – był on utworem promującym album.
Kiedy „Deeper…” się ukazało, galopusiem pognałem do sklepu i zakupiłem kasetę (bo na CD nie było mnie stać, kosztował by mnie prawie półtora dyżuru na pogotowiu), wrzuciłem do walkmana i odpłynąłem. Może nie od razu, bo najpierw było prawie cztery minuty „Cold Seed”, jednak potem … No uczta muzyczna była. Tajemniczo-dostojny, „mroczny” wokal Edlunda, a przede wszystkim znakomita muzyka. Wspomniałem o „Mount Marilyn” i „Atlantis As A Lover”, ale cała muzyka z tej płyty jest naprawdę doskonała. Na początku zastanawiałem się, dlaczego po „Mount Marilyn” jeszcze coś jest – czyli tytułowy – spokojny, ale dosyć zwarty, o konkretnej melodii i typowo piosenkowej strukturze, bo wydawać by się mogło, że MM to powinien być koniec płyty i już. Po nim cisza. Ale jest to też jakiś pomysł, żeby nie zostawiać słuchacza w takim nastroju, tylko go powrotem podholować w stronę ziemi. I ten tytułowy właśnie tak spokojnie i delikatnie to robi.
W pewnym sensie niebezpieczna płyta, bo sprawiająca wrażenie, że była robiona na środkach zmieniających świadomość (a ponoć była), do tego traktująca też o przeżyciach związanych z takimi środkami, a tak atrakcyjna w formie, że aż się ma ochotę poprosić Edlunda na namiary na jego dealera. Mnie na razie wystarczy sama muzyka, żeby nieźle odlecieć.
Dlaczego nagle przypomniałem sobie o moich ulubionych płytach z 1997 roku? Bo zostało mi jeszcze kilka tygodni, żeby je docenić. Znaczy ocenić i docenić. Mam taka zasadę, że raczej nie gwiazd kuję płyt, które maja dwadzieścia lat i więcej – uważam, że taki album wchodzi wtedy w słuszny wiek klasyka i nie wypada, żeby się ścigała z jakimiś młokosami. Zresztą co jak, co, ale ten Tiamat naprawdę zasługuje na to, żeby o nim napisać. Oprócz tego, że to był jeden z moich ulubionych albumów AD 1997, to jest to też jeden z moich ulubionych albumów lat dziewięćdziesiątych.
Dycha.