Pozory mylą. A okładka najbardziej. Album „Angel of My Soul” jest dokładnie czymś innym, niż to, co ona sugeruje. Patrząc na taki obrazek myślimy o muzyce podniosłej, patetycznej, oczywiście progresywnej, może z domieszką metalu? Chwalić Pana nic takiego na tym krążku nie występuje.
A co występuje - grubsza krążek możemy podzielić na dwie, mniej więcej równe części. Pierwsza, mroczniejsza, cięższa bardziej dynamiczna, druga jest bardziej piosenkowa, balladowa, bliższa powiedzmy mainstreamowi. Na własny użytek tę pierwszą nazwałem David Gilmour vs. Tiamat, a tę drugą David Gilmour vs. Chris Rea. I na dobrą sprawę to mówi wszystko o tym krążku. Osobiście bardziej podoba mi się druga część, ale i ta pierwsza jest całkiem interesująca, choćby za sprawą takiej fajnej ponuro-dołującej atmosfery. Utworów, które wyróżniałyby się w jakiś sposób na tej płycie raczej nie ma. Ani takich, które łeb urywają, ani takich wręcz przeciwnie. Wszystko równe, solidne, na przyzwoitym poziomie.
Natomiast na przykładzie „Angel of My Soul” widać jak na dłoni wszystkie ograniczenia produkcji niezależnych. Nawet jeśli artysta jest porządnym autorem i komponować umie, nie jest powiedziane, że sprawdzi się jako producent i aranżer. Własnym sumptem ześcibolono to za niewielkie pieniądze, a mimo wszystko brzmi to nawet znośnie. Ale brakuje tym nagraniom pewnego rozmachu, przestrzeni, aranżacje są wszystkie mniej więcej na jedno kopyto. Trochę wyobraźni chyba zabrakło. Sama muzyka ratuje ten album, gdyby była choć trochę gorsza, to „Angel of My Soul” zanudziłby na śmierć. Siedem gwiazdek z niewielkim minusem, ale na półkę trafi.