Prog-rockowy remanent za rok 2011.
Redaktor Kapała piszący o współczesnym rocku progresywnym, to można spodziewać się słów grubych. Najpierw w recenzji, a potem w komentarzach na fejsie. Nie, tak źle nie będzie. No a kto ma pisać? Sam kolega Danielak nie da rady. I tak robi, co może. Trzeba go wspomóc. Naczelny w robocie zwykle śpi, nadrabiając zaległości spowodowane dodatkową pracą zarobkową i libacjami alkoholowymi, kolega Walczak funkcjonuje w trójkącie: panienki - imprezy – szkoła, kolega Strzyżu to ostatnio słucha tylko disco, a to, czego młodzi, tzw. adepci, słuchają to… dobrze jednak, że są, bo przynajmniej ktoś redakcję sprząta.
Nie ukrywam, że współczesny prog-rock raczej mnie nie rozpieszcza, że nie spodziewam się po nim niczego dobrego i w zasadzie byłoby najlepiej , gdyby nie było go w ogóle. Jednak czasami zdarza się coś sympatyczniejszego, co nawet można postawić na półkę z płytami, bez obaw, że wyleci wykopane przez sąsiadki. Rok 2011, jak i kilka poprzednich, był stosunkowo postny, znalazło się jednak kilka płyt, które mogę zarekomendować z pełnym przekonaniem. Nie są to wielkie dzieła, ale rzeczy fajne, solidne i dobrze się ich słuchało. I tak nazbierało się ich więcej niż w 2010, kiedy przerobiłem jakieś 60 nowych krążków, a na półkę trafiło ze cztery. W 2011 w ogóle niczego nie szukałem, raczej słuchałem tego, co mi w ręce wpadło, albo o czym było głośno. Czyli jeśli nawet na ilość nie jest tych płyt dużo więcej, to procentowo wypada lepiej. A przynajmniej mniej czasu straciłem.
W recenzji na progarchivach, bardzo negatywnej zresztą, wyczytałem, że teraz Proto-Kaw gra AOR. Chyba nie ma w naszej firmie większego miłośnika tego gatunku ode mnie i takie stwierdzenie raczej zachęciło mnie do poznania tego krążka, niż zniechęciło. Zresztą nie ma co kręcić nosem, przecież AOR to amerykański kuzyn prog-rocka, a niektóre gwiazdy gatunku, takie jak Journey, czy Styx zaczynały od rocka progresywnego. W tym momencie głównym problemem było, czy jest to dobry AOR, czy wręcz przeciwnie. Dobry wart jest grzechu, bo to znaczy dużo dobrych melodii, z rozmachem zaaranżowanych. Pytanie czy „Forth” to dobry AOR. Miejscami na pewno tak. „One to Follow”, czy „Sleeping Giant” mogłyby nieźle poszaleć na listach przebojów jakieś 25-30 lat temu, a z jedenastu utworów mniej więcej połowa spodobała mi się od razu. Gorzej, że z tej drugiej połowy jakoś nic więcej przy drugim odsłuchu nie chciało mi się spodobać. Ale przynajmniej „Daylight” przestał przeszkadzać. Przy trzecim odsłuchu było dużo lepiej, bo „Daylight” dalej nie przeszkadzał, a druga połowa już weszła gładko.
Mimo wszystko nie jest to taki AOR , który zaludniał listy przebojów w latach osiemdziesiątych, typu Starship, późniejsze Toto, John Waite i tym podobni – to rzecz bardziej szlachetna gatunkowo, brzmieniowo bardziej pasująca do lat siedemdziesiątych. Na poprzednich płytach grupy utwory dłuższe przemieszane były z krótszymi, zwykle tak pół na pół. Na „Forth” rzadko kiedy wychodzą poza 6 minut, zwykle jest to pięć z sekundami, a najdłuższy ma siedem i pół. Biorąc pod uwagę czasy trwania, to od razu widać, że żadnych eposów tu nie znajdziemy. Zgadza się, bo są to normalne rockowe piosenki, z kilkoma drobnymi wyjątkami – lekko jazzująca ballada „Greek Structure Sunbeam”, jeszcze jedna ballada „Pilgrim's Wake” i ten najdłuższy, najbardziej rozbudowany, najbardziej progresywny „Utopian Dream” (może się podobać – chyba najlepszy na płycie, chociaż nieco patetyczny). A te rockowe piosenki mają jedną, podstawową zaletę – są bardzo fajne. Dlatego natomiast są fajne, bo na każdą jest osobny, najczęściej dobry pomysł – pomysł na muzykę, pomysł na aranżację, tu smyki, tam dęciaki, a tu wszystko razem. Trzeba też przyznać, że w takich dość wąskich ramach czasowych potrafiono zmieścić naprawdę dużo, bo aranżacje są zwykle bardzo bogate, nie brakuje też miejsca na solowe popisy muzyków. Z drugiej strony nie jest to eklektyczna zbieranina, tylko różne utwory, tego samego zespołu, z jednej płyty.
Proto-Kaw ze względu na zaszłości personalne i historyczne, czyli Kerry Livgrena zwykle porównuje się do Kansas – oczywiście podobieństw da się doszukać, ale to jednak inny zespół, począwszy od wokalisty, poprzez dęciaki zamiast skrzypiec, aż do jazzowych wycieczek, albo raczej takiego jazz-rockowego grania w stylu Chicago, albo Steely Dan („Sleeping Giant”). „Forth” to podobna półka co wczesne Styxy (tak do piątego włącznie), wczesne Journey (do trzeciego włącznie), wczesne Toto, Kansas z okolic „Monolitu”, czy solowe płyty Grace Slick – czyli muzyka nie stroniąca od przebojowości, ale jednak z ambicjami artystycznymi. Zacna to rzecz, może nieco staromodna, ale zdążyłem zauważyć, że nadmiar nowoczesności prog-rockowi raczej nie służy. Na jedenaście utworów, oprócz denerwującego wstępu do „Daylight” podoba mi się wszystko, a najbardziej ballady - dziwne, bo zwykle współczesne ballady mi się nie podobają - ale te są dobre, poza tym „Utopian Dream” i duet potencjalnych singli, czy „One to Follow” i „Sleeping Giant”. Nadmienić też trzeba, że początek „Pollex” jest coś (za) bardzo podobny do początku „Living In The Past”. Ale to nic. Osiem miejscowych gwiazdek z małym minusem.