No i proszę, sensacja! Ta płyta zmiotła konkurencję. Proto-Kaw; co to do cholery może być?! Już wyjaśniam. Znacie dobrze gigantów rocka - Kansas? Otóż Proto-Kaw to poprzednie wydanie Kansas, które tworzyło w latach '70, ale żadnej płyty nie nagrało. Tak więc "Before Became After" to reaktywacja po... prawie 35 latach! No no, niech ktoś jeszcze coś złego powie o dziadkach. Co ciekawe, poza Kerry Livgrenem, utalentowanym multiinstumentalistą, który był aktywnym muzykiem przez te wszystkie lata, reszta nie grała w ogóle. Wokalista Lynn Mederith był trenerem piłki nożnej, klawiszowiec Dan Wright technikiem w telewizji, a sam instrument kupił sobie dopiero przed reaktywacją zespołu. Zadziwiające!
Nie sposób opisać tego, co dzieje się na "BBA". Oczywiście, to płyta przede wszystkim dla starych wyjadaczy progresu, ale wydana w taki sposób, że i młodzież padnie na kolana. Doskonałe refreny, melodie, ozdobniki, zabiegi, dzięki którym rytmicznie ruszamy nogą czy podśpiewujemy. Wirtuozerskie solówki, wyczucie tempa, super klimat 'tamtych' lat. Proto-Kaw na swoim krążku, nieświadomie jak sądzę, wykorzystał wszystko co najlepsze w czołowych grupach progresywnych. Feeling Pink Floyd, magię starego Genesis, symfonikę i genialne klawisze Yes, emocje Marillion, nieszablonowe zagrania King Crimson, folkowe zapędy Jethro Tull, gitarowe pasaże i niekończące się partie solowe Camel. Nieważne, czy to twoja muzyka, czy nie, jednego jestem pewien - nikt nie powie, że ten materiał to szajs. Nikt nie spojrzy z politowaniem na (podobno) "długie i ciągnące się jak flaki z olejem, nie wiadomo dokąd ciągnące się eksperymenty". Tego po prostu tutaj nie ma!
Chwilę o twórcach "Before Became After". Nie wiem jak oni to zrobili, ale dokładnie wyczuli i wiedzieli jak się nagrywa w dzisiejszych czasach, tak aby nie zabrzmieć archaicznie i zadowolić także młodych fanów. Heh, oczywiście to żart, bo Panowie nagrali muzykę, która płynie z ich serc, nie zważając na niczyje oczekiwania i nie mając nad głową upierdliwej wytwórni. Kerry Livgren jest mózgiem zespołu. To jego dziełem są wszystkie partie gitary - od metalowych przesterów, poprzez typowe rockowe brzmienia, do akustyka i innych, czasem bardzo dziwnych efektów. Ponadto zagrał na pianinie i keyboardzie, perkusji i udzielał się w chórkach. Czyli maczał palce we wszystkim. Na wokalu Lynn Meredith, i to on, obok Kerrego jest głównym aktorem tej sztuki. John Bolton zagrał na flecie i saksofonie, a to jedne z ważniejszych instrumentów na albumie. Dan Wright jest za to odpowiedzialny za klawiaturę, sekcję rytmiczną tworzą Craig Kew (bas) i Brad Schulz (bębny). Nazwiska niezbyt znane... do dziś.
Nie ma sensu opisywać każdego numeru, bo płyta jest cała genialna. Nie wyróżnię żadnego kawałka, poza "Heavenly Man", który jest chyba moją ulubioną kompozycją w tym roku. Na "Become Became After" dzieje się za dużo, aby można było to opisać słowami. Kolejne fazy różnią się od siebie, ta muzyka jest jak tencza, powoli przechodzimy przez wszystkie kolory. A wszystko wydaje się piękne, cudowne i genialne. Człowiek zastanawia się, dlaczego wcześniej nie zainteresował się tą muzyką. Przecież znać taki zespół, posiadać taki album to zaszczyt! 65 minut najlepszej progresywnej produkcji w tym roku upływa wolno, ale jej koniec mogę porównać tylko do rannego wstawania podczas deszczowej pogody. "Już? Jeszcze 5 minut, proszę... Już wstaję, no już...".
Umarł król, niech żyje król!
Chwyć więc byka za rogi...